8/17/2023

Świadectwo niedojrzałości, czyli ciemna materia patrzy na boom. Wokół filmu „Ile za sztukę?”


Stało się, polski rynek sztuki doczekał się filmu dokumentalnego. Ile za sztukę? w reżyserii Andrzeja Miękusa zadebiutowało kilka miesięcy temu na festiwalu Millennium Docs Against Gravity, a wysokonakładowe media zainteresowały się tzw. boomem na polskim rynku. Jednak pierwszy polski film o rynku sztuki jest laurką, jakich powstało już wiele. I przy okazji, jest też kiepskim dokumentem.

Być może jest tak, jak mówi Łukasz Gorczyca – Polacy nawet nie zauważyli, jak pokochali sztukę współczesną. Dekadę temu polski rynek galeryjny miał być wart tyle, co jeden obraz Neo Raucha. Przez ten czas coś się zmieniło – dostaliśmy się do pierwszej dziesiątki rynków aukcyjnych w skali globalnej, a stołeczne galerie sprzedają dużo i drogo. Nie wiadomo właściwie, ile i za ile, ale zewsząd słychać o boomie na polską sztukę. Ile za sztukę? – pierwszy polski film dokumentalny o rynku sztuki – pojawia się więc w szczególnym momencie funkcjonowania naszego pola sztuki. Bohaterki i bohaterowie dokumentu mówią o cywilizacyjnym skoku, społecznej dojrzałości i modzie na sztukę. Gdzieś jednak umyka jedno z najważniejszych pytań ostatnich lat – „skoro jest tak dobrze, to dlaczego dla większości jest tak źle?”.

Andrzej Miękus – reżyser i pomysłodawca filmu – nie jest postacią znikąd. Na początku lat 90. doradzał samemu Leszkowi Balcerowiczowi, założył wydawnictwo Business Press, wprowadził na polski rynek wydawniczy format „Reader’s Digest” i zainicjował Stowarzyszenie Marketingu Bezpośredniego. Później był wydawcą „MaleMana” – czasopisma dla mężczyzn o luksusowych ambicjach. Większość tych przedsięwzięć jest już historią (niestety oprócz Balcerowicza). Miękus sztukę kocha i kolekcjonuje, co – jak podkreśla – pomogło mu w produkcji filmu o hermetycznym środowisku z wielkimi pieniędzmi w tle. Nie jest to jednak dokument, który – wbrew autorskim zapowiedziom – ujawnia kulisy rynku, mówi o jego tajemnicach, czy pozwala „zrozumieć relacje pomiędzy poszczególnymi uczestnikami”[1]. Głównymi bohaterami są pieniądze i to liczone w dziesiątkach, setkach tysięcy, a nawet milionach. Funkcjonują jako wysoka nagroda za lata wyrzeczeń, wysiłków i cierpliwości – zarówno artystek i artystów, jak i całego społeczeństwa budującego dobrobyt. Najmłodszy bohater filmu – Krzysztof Grzybacz – w jednej scenie mówi wręcz, że to dobrze, że po takim wysiłku przynajmniej jest efekt – obrazy są drogie i ludzie je kupują. Widocznie tak właśnie wygląda nagroda za trud transformacji.

Choć Grzybacz mówi o własnej ścieżce artystycznej, tak wydaje się, że cały film Miękusa opiera się na neoliberalnej mantrze, że ciężka praca musi w końcu przynieść efekt w postaci pokaźnych kwot. A te rosną niemal na oczach publiczności. Nakłady zainwestowane w sztukę skutkują zyskiem: czy są to pieniądze wyłożone przez kolekcjonerów na kupno prac w odpowiednim momencie, czy też upór i koszty emocjonalne artystek i artystów – wszystko dąży do pomnożenia kapitału. Zarazem historia o rynkowym Kopciuszku – jak każda porządna późnokapitalistyczna narracja – to wizja, która nie przewiduje końca akumulacji. Wątek możliwości pęknięcia bańki, złamania rynku czy wyczerpania się mody na tę czy inną artystkę pojawia się szczątkowo, gdzieś pomiędzy kolejnymi karierami i rekordowymi sprzedażami. Tymczasem Marc Spiegler (Art Basel) przyznał, że bańki spekulacyjne są immanentną częścią rynku, które dotykają w największym stopniu najmłodszych twórców i twórczynie, bardzo szybko zyskujących na wartości (tzw. red chip artists) – i nierzadko bardzo szybko ją tracąc. To cenna, choć lakonicznie wyrażona przestroga w obliczu globalnego giga-boomu na najmłodszych twórców, z którego przecież obficie korzysta polski rynek.

Z daleka – jak to zazwyczaj bywa – widok jest piękny. O tym, że na rynku aukcyjnym jesteśmy liderami regionu Europy Środkowo-Wschodniej, a pandemia nakręciła popyt na sztukę na tyle, aby obroty polskich domów aukcyjnych rosły w tempie 40-60% rocznie pisze ogólnopolska prasa. To wzrost na tyle szybki, że UOKiK zapowiedział przyjrzenie się praktykom domów aukcyjnych[2]. Równie entuzjastycznie relacjonuje się przypływ nowych kolekcjonerów i rekordów aukcyjnych, a także – ku rozbawieniu niektórych (a może nawet wielu) – pisze się o grubych portfelach młodych malarzy[3]. Wbrew zawartej w filmie uwadze, że „nikt nie chce oglądać przeciętnych artystów” rośnie w siłę sztuka środka – dekoracyjna i pseudosurrealistyczna twórczość osiąga na aukcjach ceny nierzadko porównywalne z mainstreamowym galeryjnym topem. Na liczących się targach sztuki mamy swoją nieliczną, ale stałą reprezentację. Mamy też Warsaw Gallery Weekend i pojedyncze inicjatywy okazjonalnych, rodzimych quasi-targów. To symptomatyczne, że w wymiarze rynkowym (i tylko rynkowym) Ewa Juszkiewicz zdetronizowała Wilhelma Sasnala. Nikt nie nazwie jej „nową Sasnalą”, ale z pewnych powodów – i to nie tylko ze względu na dystans, jaki dzieli nas od 2007 roku – raczej nikt już nie ukuje terminu „efekt Juszkiewicz”. Wydawać by się więc mogło, że nasz rynek zaczyna dojrzewać – choć oczywiście jest to dojrzałość relatywna, bo zależna od jego półperyferyjnej kondycji. To horyzont, który Miękus próbuje przybliżyć, jednak robi to wybiórczo i ostatecznie nieudolnie.


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz