3/17/2020

Możecie sobie poklaskać przez pięć minut – Do hymnu Kaczmarka



Prawie rok temu natknąłem się na produkcję, którą zbyt szybko można zakwalifikować jako współczesny film propagandowy. Mowa o filmie dokumentalnym Do hymnu w reżyserii Krzysztofa Kaczmarka z 2019 roku, który powstał na zlecenie Narodowego Centrum Kultury jako część projektu-konkursu dla szkół podstawowych z okazji stuletniej rocznicy odzyskania niepodległości. Nic prostszego, ale i nic bardziej niewdzięcznego niż dokumentować występy pieśni hymnicznych w polskich szkołach. Pamiętając szkolne akademie, których byliśmy świadkami i uczestniczkami, możemy spodziewać się wyłącznie subtelnie maskowanej porażki rozpisanej na setki rozbieganych oczu. Właśnie w poszukiwaniu tego potencjału śmieszków przez łzy włączyłem film. No i co? 



...i się rozczarowałem. Jednak było to rozczarowanie z gatunku tych przyjemniejszych. Dokładnie takie, które dowiodło biegłości ekipy pod przewodnictwem Kaczmarka – nie jest to bowiem cyniczna zręczność reżysera, który szuka idealnych ujęć grzmiących gardeł i przejętych swą rolą klasowych kujonów. Owszem, ci znajdują się w oku kamery (prowadzonej przez Filipa Dróżdża i Macieja Lansberga), ale jako bohaterowie i bohaterki zaledwie towarzyszący ujęciom dzieci zwyczajnie znużonych, ziewających, rozkojarzonych. Dzieci w sosie własnym – takie, jakimi one są na okoliczność niepodległościowego spędu w salach gimnastycznych. Kamera jest dla młodych bohaterów całej imprezy bardzo empatyczna. W symetrycznych, szerokich kadrach próbuje się oddać całą atmosferę krzątaniny, wzajemnych poszturchiwań kipiących energią uczniów – ukazując wszystko to, co umyka oficjalnej dokumentacji, która jako jedyna ostanie się w szkolnych annałach.

Dramaturgia jest prosta – oto przygotowania do wielkiej chwili, w której przyjeżdżają oficjele, gratulują zakwalifikowania się szkoły, obowiązkowe brawa, chwila baczności z odśpiewaniem tego, co należy. I rozprężenie: wyrazy uznania, wręczenie dyplomów, dygnięcia. Nic w tym zaskakującego – narracja filmu leniwie przebiega wedle tej linii fabularnej. Sam sposób montażu zdradza rozmiłowanie ekipy do nostalgicznych przestrzeni szkolnych – w dużej mierze są to lekko zmodernizowane wnętrza szkół tysiąclatek – w których pojawiają się dzieci i ich opiekunowie wprowadzający oficjeli. Kamera, choć jest intruzem w tym środowisku naturalnym podstawówki, pozostaje nieruchoma, próbując jak najmniej ingerować w akcję – w przeciwieństwie do całej sytuacji konkursu, który wyraźnie zaburza życie szkolne. Leniwe oko chwyta wiele gestów – nerwowego wygładzania koszul wystających ze spodni, przeczesywania włosów, poprawiania kotylionów czy wreszcie – próby oswojenia się z garniturem. Jedną z moich ulubionych scen 
– zaraz obok trwającego niepokojąco długo (aż kilkanaście sekund!) mocowania się ze standem reklamowym - jest ta, w której stojący naprzeciw kamery nastoletni chłopak mierzy się z odświętną niewygodą krawata. Pomocna (zdawałoby się) dłoń nauczycielki, która zaciska węzeł pod brodą chłopaka, wyłącznie intensyfikuje dyskomfort - po poprawkach jest jeszcze gorzej niż przed. Chłopak w krawacie wyróżnia się strojem i wzrostem, a stojąc obok niespokojnych koleżanek i kolegów, mamy wrażenie, że jedynie on czuje na sobie wzrok – ale nie jest to wzrok obiektywu, tylko zmultiplikowany wzrok Wszystkich Dorosłych. Wzrok, który zaraz zacznie strofować właśnie jego, a nie posyłających sobie kuksańce kolegów. 

Choć w innych ujęciach znajdziemy dzieci pewne siebie i roli, jaką przyszło im grać – najciekawsze są momenty skupienia na tych, którzy w jakiś sposób odstają od wyobrażeń o uczniach idealnych. Jest tam dziewczyna pogrążona w półmroku, która śpiewa co drugie-trzecie słowo w ostatniej zwrotce hymnu – obok przejętych swą rolą koleżanek wyśpiewujących „żeby Polska…”. Są dzieci fałszujące, zalęknione cieniem mutacji, lekko wypadające z rytmu i przeinaczające słowa. Jednak ekipa filmowa skupiła się na próbie realistycznego obrazu, który przedstawia hymniczny spęd w salach gimnastycznych – przez co subwersja i niekanoniczność takiego przedstawienia jest dawkowana bardzo subtelnie, z dużym wyczuciem – tak, aby widz nie miał zbyt dużego pola do drwin z kujonów, a napotykał wzrokiem na siebie samego, kiedyś-tam przymuszonego do podobnych atrakcji szkolnych. Tych, które gwarantują zwolnienie z lekcji historii bądź szóstkę z muzyki.












Jedną z ciekawszych, symbolicznych scen jest ta, która otwiera film, gdzie dzieci próbują samodzielnie udekorować salę. Na stelażu zawieszono już ciemne materie, z tablicy do koszykówki zwiesza się czerwona materia, którą nieudolnie próbują poprawić dzieci. Ktoś stoi na drabinie, jednak wszyscy się kłębią u stóp tej scenografii, ktoś potyka się o niską ławkę, nauczycielka próbuje uporać się z papierową sylwetą orła. Następne ujęcie – udekorowana już sala, papierowy napis „Do hymnu” i kuriozalne kwiatki w kolorze żółtego kremu przyczepione dla tzw. ozdoby. Dzieci są dziećmi, niesubordynowanymi potencjalnymi dorosłymi, którym formę i treść nadają dorośli. Potem wchodzą ujęcia dorosłej krzątaniny, krzątaniny „celowej” i efektywnej. Wchodzą oficjele. Tych kamera nie oszczędza, szeroki kąt obiektywu uwypukla ich groteskową garniturowość. Zresztą nie tylko panoramiczne, amerykańskie ujęcie – portret dyrygującej zakonnicy, choć nie zniekształca jej postaci, jest wyjątkowo niepokojące ze względu na jej nadekspresyjność.







Właściwie jedynymi dorosłymi, których kamera traktuje empatycznie jest dwójka mężczyzn. Pierwszym jest starszy nauczyciel (najprawdopodobniej muzyki) siedzący za keyboardem na tle banneru z ekspresyjnymi twarzami kibiców. Jest znudzony, co silnie kontrastuje z entuzjastycznym tłem – kamera łapie go na kilkusekundowe ujęcie, które wprowadza w fabułę. Drugim, któremu twórcy poświęcają osobną kilkuminutową nowelkę, jest nauczyciel muzyki, odpowiedzialny za sukces swoich uczniów – pojawia się jako mikro-ekscentryk, patrzący zza lustrzanych okularów-awiatorek. Kamera śledzi jego zmęczenie, błyszczące od potu czoło. To właśnie jemu przypadnie najwdzięczniejsza rola – w zakończeniu filmu wygłosi dość niespodziewaną przemowę, którą przełamie akompaniamentem na keyboardzie. W odróżnieniu od innych gadających głów, wypowiedź mężczyzny jest bardzo intymna – rozgrywa się w pustej sali. Mówi wprost do kamery, właściwie nam, widzom. W przeciwieństwie do innych wypowiadających się w filmie dorosłych (znamienne – dzieci nie mówią, dzieci jedynie mówią nie-swoimi słowami – śpiewając hymny; jeśli klaszczą, to wtedy, gdy im się na to pozwoli), nie ucieka w wielkie słowa, martwi się jedynie o trwałość siły współpracy. Jest poświęcony sprawie, ale myśli o czymś więcej, niż o patriotycznym zadęciu całej akcji. To on mówi do uczniów „Jestem dumny z naszego występu. Wszyscy macie szóstki”. To duży kontrast z wypowiedzią jednego z oficjeli, który zza wąsa rzuca „Chciałbym zwrócić uwagę na waszą karność, na waszą dyscyplinę – jest wzorowa. Możecie sobie poklaskać przez pięć minut”. Dzieci zgodnie z poleceniem klaszczą same sobie.




Nauczyciel muzyki i grono bujających się dzieciaków wywołuje sympatię, ale i ostudza cyniczne poszukiwania niedoróbek produkcji, nawet u tak złośliwego widza jak ja. Pamiętam, że oglądając ten film myślałem o Defiladzie Fidyka, a potem o Hair Piwowskiego jako o przykładach różnorako subwersywnych dokumentów. Jednak u Kaczmarka oko kamery skupia się na dorosłych sprawcach tego zamieszania, oszczędzając złośliwostek dzieciom – podmiotom nie z własnego wyboru postawionym na baczność i poddanym wyszywaniu postawy patriotycznej. 


Czy dokument, który polecam Waszej uwadze, jest krytyczny wobec akcji, którą dokumentuje? Pośrednio. Jest bardzo zbalansowany – tak, aby rządowy zleceniodawca nie wyczuł ewentualnych pokładów ironii, które zawierają się w drobnych gestach i zmiętych bluzkach. To nie jest dokument stricte propagandowy, raczej dokument o rusztowaniach propagandy patriotycznej, wciąż jeszcze chwiejnych i niepewnych swojej trwałości. Zresztą, zobaczcie sami:


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz