4/23/2019

ArTVstka, czyli Mary Sue robi show

Zacznijmy od wstydliwego wyznania. Rok 2019 rozpocząłem od obejrzenia drugiego odcinka ArTVstki. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że nie byłem w tym sam. Nie był to też mój pomysł. Nie pamiętam właściwie czyj był to pomysł. W każdym razie ktoś, kto na to wpadł, doskonale wiedział, że rozpoczęcie roku bez złudzeń i nadziei na jakąkolwiek zmianę, ma sens.




Jak wynika z manifestu, ArTVstka 
„jest wirtualnym wizerunkiem, wieloma tożsamościami, których zrobiło się całkiem sporo. Skromne racje podmiotowości […] są projektowane za pośrednictwem ankiet na Instagramie przez jej obserwatorów. W ten sposób staje się ona simówą sztuki performującą potrzeby i pragnienia respondentów. […] działa w przestrzeni wirtualnej, ale również stara się z niej wychodzić, integrując to, co pozawirtualne. Tym samym, próbuje dokonywać sprzężeń przepływów segment po segmencie, szukając linii ujścia dla intensywności. […] jest twórczynią pierwszego talk-show polskiego art worldu, do którego zaprosiła różnych gości, którzy uprzednio nie wiedzieli z kim będą występować w odcinku ani jaka będzie jego forma. Każdy odcinek posiada odrębny temat, estetykę oraz działanie performatywne. W ten właśnie sposób można doświadczyć stawania się ArTVstki[1]”.
W telegraficznym skrócie, pomijając simowe podmiotowości i subwirtualne stawanie się – ArTVstka to prowadząca talk-show na jutubie, do którego zaprasza różne osoby z polskiego świata sztuki. Do uczestniczenia w działaniu potrzebny jest instagram i jutjub – pierwszy, do klikania w ankietach ArTVstki; drugi, do oglądania efektów swojego klikania. Przy okazji, każdy odcinek ma zaplanowane „działanie performatywne”, które jak wiemy – może być tym i tamtym, czyli może będzie śmiesznie. Ale nie jest.

Jednak jeśli coś nie jest zabawne, to nieśmieszność przedsięwzięcia – całą kanonadę z pozycji porażki, żenady i bezcelowości – można potraktować jako celowe działanie. Stwierdzić, że to zabieg, który ma ukazać, że pogadanki w art worldzie się nie udają, bo nie ma o czym gadać i tym samym, odhaczyć tezę, zasiąść wygodnie w fotelu i pozwolić światu płonąć. Albo – idąc tropem wirtualnego samostawania się ArTVstki – wziąć przykład z anegdotycznych karłów stających na barkach olbrzymów: wylansować swoją nietuzinkową osobowość, korzystając z nijakości rozmówców. W wypadku Katarzyny Oczkowskiej (czyli „zewnętrznej powłoki ArTVstki”, teoretyczki-krytyczki), moment przeistoczenia się w ArTVstkę jest spełnieniem marzenia o odwróceniu ról – gdzie wszechwiedzącą i wszechmocną jest postać prowadzącej, która już od pierwszego odcinka przepowiada sobie hasztag #internet famous. Odgrywa rolę samozwańczej królowej insta, która po nastoletniemu wije się w panterkowym dresie i potrząsa fryzurą, którą ilustracyjnie gdzieś-kiedyś nazwałem „fafluno-rurami”. Czyli syntetycznymi warkoczykami, o które zazwyczaj toczą się najgorętsze dyskusje na temat tego, czy to już zawłaszczenie kulturowe czy po prostu fajne włosy do słuchania trapów. Nie słucham trapów, to nie wiem.

Intencjonalnie, postać stworzona przez Katarzynę Oczkowską i instagramowiczów na kanwie zabawy w The Sims, ma być cool/edgy kozetko-cheerleaderką. Są emotki, emoji, glittery – cała gama wyobrażeń o młodzieżowych gadżetach. Na nieszczęście, to uemotkowienie przypomina pytanie wąsatego wuja o to, czy już „paliliście maryśkę na tych waszych dżamprezach”. ArTVstka to tylko symulakra wyluzowanej nastolaty.

Oddajmy tutaj sprawiedliwość procesowi stwarzania ArTVstki, której „skromne racje podmiotowości” tworzone są za pomocą instagramowiczów. To zapewne ich wina, że efektem tego klikania jest ktoś w rodzaju Mary Sue. Mary Sue, czyli postać idealna, stworzona wyłącznie do tego, aby zabić każdą fabułę. Nawet jako simówa jest zbyt cool, dlatego płonie przy pierwszej próbie samodzielnego usmażenia hamburgera. Jeśli jakimś cudem jej żywot trwa nieco dłużej, wymarzony partner/partnerka waszej simówy żeni się z przypadkowo napotkaną Bellą Ćwir lub striptizerem z tortu. Ostatecznie, wasze opus magnum w dziedzinie projektowania postaci kończy w basenie bez drabinki. Bez żalu dajecie jej się zapływać na śmierć.

Na tym polega mój problem z ArTVstką: nie śmieszy, nie żenuje, nie prowokuje, nie obrzydza. Gorzej, nie znam nikogo, kto by reagował inaczej niż wzruszeniem ramion. Jest chyba zbyt cool. Skąd ekipa realizująca z odcinku na odcinek brała siły i wiarę w sens dalszego działania – nie wiem. ArTVstka nie jest niczyim guilty pleasure; wątpliwe, że kiedykolwiek stanie się wprawdzie żenującą, ale naprawdę rozkoszną zdobyczą internetowych szambonurków. Być może za kulisami było miło i wesoło – choć sam/a widz/ka dostaje wywar z atmosfery drętwoty i subtelnego zniecierpliwienia. Żałuję, że najlepsze momenty to te, w których ktoś z gości w bardzo subtelny sposób bojkotuje całe przedsięwzięcie. Wystarczy jedno spojrzenie. Tak jak Karolina Plinta na pytanie prowadzącej „czy chcielibyście tu zostać na zawsze” (w domyśle: z ArTVstką) odpowiada „w zasadzie to nie”. Albo gdy Tomek Kręcicki z Potencji pyta retorycznie „czy możemy mówić czy mamy się zamknąć” – co staje się (być może, nieintencjonalnym) komentarzem do formuły, której jedynym napędem jest słowotok prowadzącej. Zapowiadane każdorazowo „wielkie emocje” nie wybuchają nawet w sekcji komentarzy, nawet tzw. hejt w stosunku do przedsięwzięcia jest tak letni, jak ono samo. Artworldowa bańka wzrusza ramionami, a dla reszty jutjuba to wydarzenie spóźnione o kilka sezonów. A tu, bach, pojawia się (niezbyt świeże) info, że planowany jest drugi sezon zmagań z formatem „pierwszego i jedynego” środowiskowego talk-show.

Całe szczęście, że już nie jedynego. A tu, bach, pojawia się świeże info, że już w czwartek (25 kwietnia) startuje cykl „Fajni ludzie rozmawiają z fajnymi ludźmi, czyli spotkań o charakterze talk-show z artworldowcami. Kuratorowany przez Darię Grabowską. W Szczecinie. Bez krygowania się, że będzie trochę kumotersko. 

***
[1] Transkrypcja za Manifestem ArTVstki 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz