Kena Russella możecie kojarzyć przede wszystkim z Diabłów – skandalizującego filmu opartego na tych samych źródłach, co polska Matka Joanna od Aniołów. Możecie go kojarzyć także z musicalu Tommy, w którym głównym bohaterem jest głuchy i ślepy młodzieniec kuszony przez Tinę Turner i maszynę do pinballu. A także kilkudziesięciu innych, zupełnie niepodobnych do siebie filmów, które łączą typowe dla Russella rozpasanie wizualne, miłość do muzyki i fabularna fantazja na granicy dziwactwa nie do podrobienia. Jeśli kamp kiedyś doczeka się swojej Hall of Fame, to Russell dostanie swoją osobną kapliczkę. W każdym razie, większość tego, co nakręcił Brytyjczyk jest kostiumowe, gęste od detali i obrazoburczości różnej skali; pojęcie dobrego smaku jest tutaj rozjeżdżane wzdłuż i wszerz. O Russellu ostrożni w swoich opiniach filmoznawcy mówią przede wszystkim w kontekście jego wpływu na uplastycznienie trudnego gatunku, jakim jest filmowa biografia. To eufemizm, bo z biografiami wielkich (Mahler, Wilde, Mary Shelley, lord Byron, Liszt) robił, co chciał – wytrącając je z torów historyczności i powagi na bezdroża fantazji równej nielicznym twórcom fanfików. I to takich, dla których Wielkie Postaci są pretekstem do najzupełniej nieprawdopodobnych historii, wytrąconych z prawideł jedności czasu i przestrzeni.
![]() |
Ken Russell na tle angielskiego jeziora, fot. Barry Lewis |
Jednego nie można
powiedzieć – aby kiedykolwiek źle się bawił na planie swoich produkcji. Russell
wjechał w brytyjski dorobek filmowy ogromnym buldożerem, narobił, co jego i
pozostawił ten buldożer na środku nieustającego placu budowy. Nic dziwnego, że
do tej pory nie wiadomo, co z tym ekscentrycznym gratem zrobić, bo ktoś
musiałby do niego wsiąść i uruchomić tę fantastyczną machinę – jak dotąd,
następców brak. Nikt nie wie, jak ją uruchomić, bo do tego potrzeba głowy
równie dziwacznej i przepełnionej erudycja jak jego. Traktujcie to jako zachętę
do eksploracji jego dorobku filmowego – zupełnie nieporównywalnego z
jakąkolwiek inną osobą. Jeden Russellowy film wystarczy, aby się zorientować,
czy dacie radę z całą resztą. Ale niekoniecznie zaczynajcie od Billion dollar
brain. To jest przestroga.
Harry Palmer był najnudniejszą postacią, z jaką przyszło Russellowi pracować.
W 1966 roku, a zatem na dość wczesnym etapie kariery, aspirujący reżyser otrzymał propozycję nakręcenia szpiegowskiego filmu. Nie wiem, co o tym gatunku (zwłaszcza w cieniu Bondomanii i Zimnej Wojny) sądził wówczas Russell, ale z pewnością myślał wówczas o czymś zupełnie innym, niż ekranizacja jednej z powieści Lena Deightona. Harry Palmer, czyli kolejna z odpowiedzi na Jamesa Bonda, był postacią, która stała w kontrze do hipermęskiego agenta służb specjalnych – Palmer jest nudny jak jego imię i nazwisko, przypomina raczej urzędnika i to jeszcze niedotkniętego nerwicą, nosi rogowe okulary i smętny płowy lok nad czołem (w tej roli Michael Caine). Londyn, z jakiego pochodzi, to raczej robotnicze doły, którym z rzadka daje się swingować. Palmer, czyli man next door, który staje się agentem może i był postacią, którą dało się poprowadzić ciekawie, ale dla Russella myślącego wówczas o filmie o Wacławie Niżyńskim, był dopustem bożym. Była to możliwie najnudniejsza postać, z jaką przyszło mu pracować.
![]() |
Helsinki, luty 1967. Ken Russell z odtwórcą roli Harry'ego Palmera Michaelem Cainem na planie Billion dollar brain |
![]() |
Najbardziej morderczy termos w historii kinematografii XX wieku |
Nie bójcie się spojlerów – one w szpiegowskich filmach nie
są zbyt istotne. Jaja zostają odzyskane, a Ameryka nie tryumfuje nad ZSRR.
Palmer oczywiście wikła się w schematyczny romans z podwójną agentką Anyą (w
tej roli starsza siostra Catherine Denevue – Françoise Dorléac), z którego nic
nie wychodzi. Starzy przyjaciele mają, jak to na starych przyjaciół przystało,
do wyrównania rachunki z przeszłości. Tytułowy mózg za miliard dolarów to,
rzecz jasna, nie Palmer, ale superkomputer (niezapomniany Honeywell 200)
zarządzany przez psychopatycznego teksańskiego miliardera, który powołując się
na boży rozkaz chce zmieść z powierzchni każdego komunistę na świecie. Są
skutery śnieżne, fanatyczna armia wyzwolicieli i partyzanci-fani Beatlesów ukryci w łotewskiej chacie. Notabene, tam akurat wszyscy mówią po polsku, ale
to ciekawostka spod znaku nieoczywistego polonica. Russella w roli
ogarniacza tego chaosu nie ogląda się dlatego, aby zobaczyć, jak poradził sobie
z tym projektem, ale jak po mistrzowsku go sabotował. W historii Palmera
zwabionego obietnicą pieniędzy jest przecież całkiem sporo samego Russella, obaj
wysłani do dalekiej Finlandii z misją ratowania świata.
Zacznijmy od końca, czyli od recepcji publiczności i
krytyków. Film przyjęto w roku premiery chłodno. Do tej pory ciężko znaleźć szerszą
grupę fanów tego filmu – a zarzuty o chaotyczności fabuły są jak najbardziej
uzasadnione. To nie jest udany film, bo Palmer to nie Niżyński, a sam Russell
zdaje sobie sprawę z tego, że szpiegowskie thillery to działka, w której nie
może się spełnić. Stworzył możliwie nudny film, w którym mordercze tempo i
zabójcze gadżety pośrednio doprowadzają do przewidywalności tego, co nastąpi dalej.
Palmer przerzucany jest z jednego miejsca akcji do następnego, smagany jest
północnym wiatrem i śniegiem wyrzucanym z drogowej odśnieżarki. Nawet romans z
Anyą w fantastycznych futrach przebiega niespektakularnie, pomimo oczekiwań
widza. Sam agent sprawia wrażenie lekko zniecierpliwionego swoim losem
komiwojażera, który kolejne wypadki na swojej drodze przyjmuje ze zdziwieniem –
przy czym to zdziwienie może dzielić z widzem. Siła, która miota Palmerem
wydaje się być wszechmocna i odległa, a przede wszystkim, nieznosząca
sprzeciwu. Ostatnią rzeczą, jaką można powiedzieć o tym filmie, że jest
realistyczny – w końcu filmy szpiegowskie przeczą realizmowi, ale nie w tym
rzecz.
Harry Palmer ma nikły wpływ na rozwój wydarzeń – one zależą od potężniejszych od niego, lepiej zorientowanych o co właściwie chodzi
Paradoksalnie realizm u Russella objawia się w świadomości
głównego bohatera, że niezależnie od wyznaczenia go do roli zbawcy świata przed
nuklearną zagładą i/lub rewolucją w Łotwie, ma nikły wpływ na rozwój wydarzeń –
one zależą od potężniejszych od niego, lepiej zorientowanych o co właściwie
chodzi. Nic zatem dziwnego, że nie jest w stanie powstrzymać psychopatycznego
Teksańczyka przed najazdem na Łotwę – dokonują tego siły łotewskiego urzędu bezpieczeństwa.
Kilka pocisków wystrzelonych w samozwańczą armię zbawienia ukróca fantazję o
zniszczeniu ZSRR i wywołaniu antykomunistycznej rewolucji. Palmer jest
bohaterem niezwykle biernym i dość pacyfistycznym, co na format filmu
szpiegowskiego jest czymś unikatowym. A Russell o tym mówi już w scenie
otwierającej film. Do ponurej kawalerki ex-agenta włamuje się jego przełożony,
aby przekonać go do powrotu do służby. Grzebie w jego bałaganie, przeglądając
zdjęcia niewiernych małżonków, wyciągając spod łóżka zagubiony stanik i odkrywa,
że Palmer żywi się płatkami Kelloggsa. Obraz nędzy i rozpaczy, to jest:
niskopłatnej, gównianej pracy, do której uciekł niepokorny pracownik. Na
ścianach zdjęcia Humpreya Bogarta. Zza węgła wyłania się Palmer i trzyma go na
muszce. Szef wysypuje jego płatki na podłogę. Cięcie. W następnym ujęciu są już
szefowe buty i Palmer, który sprząta te nieszczęsne płatki z podłogi. Pomimo
tego, że Palmer się upiera, że do dawnej pracy nie wróci, już wiemy, że
jakikolwiek jego opór jest daremny. Pojedzie odzyskać skradziony zabójczy
pakunek. Czyli termos z jajami. Po drodze zgubi się w Helsinkach, wymieni
pocałunki z Anyą, kilka razy cudem uniknie śmierci. Ale jego spryt czy
przebiegłość nie mają tutaj nic do rzeczy.
![]() |
Marzec 1967. Michael Caine na tle komputera Honeywell 200, tytułowego mózgu za miliard dolarów |
Filmowi wielokrotnie zarzucano to, że nie spełnia swojej
roli – czyli podtrzymywania na duchu widza w przekonaniu, że Zimna Wojna jest o
krok od wygrania przez Zachód. Co więcej, zarzucano mu zbytnią sympatię dla
Bloku Wschodniego – w końcu głównym antagonistą, który spycha świat na krawędź
wojny nuklearnej jest psychopatyczny Teksańczyk, przekonany o słuszności drogi,
jaką wyznaczył mu bóg. Świat natomiast ratują komuniści z Łotwy, którzy w
dodatku oszczędzają życie Palmera. Nic się tutaj nie zgadza, niemal żadna z
misji Palmera nie kończy się sukcesem, jednostka nie ma siły, aby zmienić losy
świata, a supermózg czyli Honeywell 200 nie wywołuje światowej rewolucji
antykomunistycznej. Palmer wraca do Londynu, a z morderczych jajek wykluwają
się sympatyczne kurczaki. Nonsens filmów szpiegowskich w długim metrażu podany
na tacy.
Jesteś Kenem Russellem na planie w Finlandii, myślami przy Niżyńskim i z rękami w Palmerowym losie.
Filmy takie jak ten ogląda się dla momentów – ale nie chodzi
o sceny łóżkowe. Momenty, w których Russell jest Russellem zapowiadają to, co
wydarzy się w filmach, które nakręci później. To momenty, w których pozwolono
mu na wrzucenie detali i drobnych odniesień, które odsyłają widza gdzieś
indziej, poza szpieg-sztampę. W obliczu współczesnych filmów, które non stop
bawią się z kinem i schematów, którymi się żywi to nic wielkiego, ale u licha, zobaczcie,
jak to wyglądało w 1967 roku. Stoi nad tobą ojciec chrzestny Bonda i patrzy ci
na ręce, kontrolując rozmiary twojego ekscesu. Jesteś Kenem Russellem na planie
w Finlandii, myślami przy Niżyńskim i z rękami w Palmerowym losie. Upchniesz w
film Szostakowicza i Beatlesów, kilkadziesiąt wizualnych majstersztyków i
wysmakowanych lokacji, trochę sztuki Akseliego Gallen-Kalleli i wątków z
klasyki kina (m.in. Metropolis, Pancernika Potiomkina i Aleksandra Newskiego).
Wciąż się łudzisz, że Harry Saltzman pomoże ci w fabule o Niżyńskim, ale z
każdym dniem planu filmowego wydaje ci się to coraz to bardziej odległe. Wyniki
kasowe Billion dollar brain okazały się rozczarowujące – z pierwotnych
planów, aby cykl filmów o Palmerze miał pięć części, stanęło na trzech. Trzecim
filmem był oczywiście Mózg…, po którym renoma Saltzmana o midasowym
dotyku znacząco podupadła. Fani Palmera zazwyczaj przestrzegają się przed filmem
z 1967 roku – oglądają go raczej miłośnicy Russella i to dla wspomnianych
momentów, znajdując w tym dziką radość.
Carins na swoim blogu nazywa pułkownika Stoka „sympatycznym pierożkiem, o którym wiesz, że jest zdolny do okrucieństwa”.
Na osobne wspomnienie zasługuje Oscar Homolka w roli
pułkownika Stoka. Carins na swoim blogu nazywa go „sympatycznym pierożkiem, o
którym wiesz, że jest zdolny do okrucieństwa”. Coś w tym jest – Homolka wygląda
jak niedaleki krewny Breżniewa, ale jego oczy mają jasność lodu wydobytego z
serca Syberii. Stok wyciąga Palmera z katowni i na pocieszenie daje kieliszek
wódki, opowiada o tym, jak dotknął Lenina i przybywa z odsieczą na sam koniec
filmu. Zgrabnie podsumowuje wysiłki Midwintera – „Był bardzo głupim
człowiekiem. Rzecz jasna, był patriotą. I to bardzo odważnym. W czasie wojny tacy
ludzie dostają medale, odnoszą zwycięstwa. Jesteśmy z nich dumni. Ale w dzisiejszych
czasach… to zupełna głupota”. Choć dialogi nie są robotą Russella, tak w tej
kwestii mamy kilka perełek – ot, chociażby rozmowa Palmera z Midwinterem. „Nie
wiesz co się dzieje na świecie. Mamy tylko jedyną ważną kwestię do zwalczenia:
komunizm. To jest zagrożenie! Wy Europejczycy nic o tym nie wiecie. Wszyscy
przeszliście pranie mózgu, zupełnie jak ci politycy w Waszyngtonie. Czy wiesz, że
powietrze na wschodnim wybrzeżu Stanów jest zanieczyszczone przez komuchów? Oj,
chłopcze – możesz się tak na mnie patrzeć, ale mówię ci i wiem, że powietrze w Teksasie
jest jedynym zdrowym powietrzem na tym świecie”. W tle migocą stosy i szyby naftowe.
Niezbyt subtelne, jak cała postać Midwintera, w którą Ed Begley wszedł z
rozmachem podstarzałego kowboja. Nic dziwnego, że ówczesna publiczność uznała
Russella za reżysera, który zawiódł ich oczekiwania, zwłaszcza w czarno-białym
świecie szpieg-sztampy.
Jeszcze jedna sprawa – wątek Anyi, podwójnej agentki. Ze wszystkich postaci, które przewijają się przez Billion dollar brain, jedynie ona wykonuje swoją robotę tak, jak należy. Kłamie jak z nut, wikła się w romanse, które mają przysłużyć się sprawie i ostatecznie odnosi tryumf. A zwyczajową scenę pożegnalnego pocałunku pomiędzy nią rozgrywa kwestią „Mielibyśmy razem niezłe dzieci”. Szkoda, że to 1967 rok, szkoda, że nie był to moment, aby poprowadzić historię z jej punktu widzenia. Byłaby to historia znacznie bardziej pogłębiona i skuteczniej odwracająca narrację o macho-agentach podróżujących od jednej kobiety do drugiej. Ale seria o Harrym Palmerze była przecież o Harrym Palmerze. Spodziewajcie się najgorszego. To znaczy najlepszego.
* Dużo o relacjach pomiędzy Russellem a Saltzmanem mówi postać, która pojawiła się w późniejszym filmie Savage Messiah – pan Saltzman, który zleca głównemu bohaterowi odtwarzanie cudzych prac. Co do projektu o Niżyńskim – niech to będzie zaskoczenie, ale Saltzman podjął się realizacji fabuły i to dwukrotnie. Ale już bez Russella. W 1970 roku filmu z Rudolfem Nureyevem w roli głównej nie ukończono, dekadę później udało się ukończyć biografię Niżyńskiego, ale bez większego sukcesu. To był koniec Saltzmana.