7/04/2021

Andrzej Biernacki strikes back, czyli o tym, jak nie polemizować z blogerami

To, że reakcją na wystawy bywają recenzje – ot, do tego przywykliśmy. Jednak recenzje recenzji zdarzają się niezwykle rzadko. Natomiast te, w których recenzuje się samego recenzenta – niekoniecznie natomiast same zawarte w tekście tezy – wskazują na pewnego rodzaju fascynację samą osobą recenzującą. Dlatego z dość dużym rozbawieniem odkryłem tekst Andrzeja Biernackiego na łamach nowego „Obiegu”, który wychodząc od postaci Ludwiki Ogorzelec zdecydował się poświęcić połowę swojego tekstu właśnie... mnie. A okazja nie lada, bowiem rok temu zdecydowałem się zanalizować rolę wystawy Ogorzelec w obecnej polityce kulturalnej w Polsce. Dzięki Biernackiemu moja recenzja, pisana rekreacyjnie, na potrzeby bloga i własnej frajdy zapisała się w annałach krytycznej recepcji Ogorzelec. Ze strategicznego punktu widzenia to 1:0 dla młodocianego emisariusza środowiska politruków

Recenzję, którą napisałem w lipcu zeszłego roku bardzo lubię i uważam za jeden z lepszych swoich tekstów. W dość zwięzłej formie udało się podjąć wątki, które rzucają nieco inne światło na wystawę Ogorzelec w stołecznym Centrum Sztuki Współczesnej. Jak możecie się sami przekonać, tekstowi przyświecało pytanie do czego nowemu dyrektorowi instytucji służy postać kobiety-artystki o długim CV (tytułowe 74 wystawy indywidualne), znajdującej się dotąd poza zainteresowaniem wpływowych ośrodków i instytucji kultury na świecie, która to tryumfalnie wraca do Polski wraz z retrospektywną wystawą. Odpowiedź jest stosunkowo prosta – do budowania określonej narracji, w której część instytucji kultury w dobie „dobrej zmiany” i zwrotu konserwatywnego przywraca pamięć o postaciach, które przez ostatnie 30 lat były marginalizowane przez rodzimy świat sztuki. Co więcej, taki zamiar jest zgodny z nową misją CSW, w ramach której zadaniem instytucji jest „włączenie artystów i nurtów marginalizowanych z przyczyn ideologicznych”, czy jak chce Wanda Zwinogrodzka, obecnie wiceministra kultury w rządzie PiS, „lewicowy wrzask paraliżuje jej [prawicy] zdolność artykulacji. Trzeba go wyciszyć, żeby w ogóle przemówić”, a postawa konserwatywna, „jeśli będzie miała szansę ekspresji, obroni się na wolnym rynku idei”. Wystawa kuratorowana przez Piotra Bernatowicza (i dyrektora CSW zarazem) najprawdopodobniej stała się szansą ekspresji dla konserwatywnej postawy Ogorzelec, tyle, że moja recenzja, w odróżnieniu od innych tekstów krytycznych nie zajmowała się formalną analizą jej postawy twórczej, ale tego, w którym momencie, dlaczego i jakimi metodami nadano jej widoczność w Zamku Ujazdowskim. W efekcie otrzymaliśmy, jak wówczas napisałem, „kiepską wystawę zorganizowaną przez nielubianego kuratora”, w którym Ogorzelec została wykorzystana przez kuratora w sposób instrumentalny: jej czterdziestoletni dorobek twórczy miał gwarantować narrację sukcesu i to sukcesu instytucji, która za cel wzięła sobie odpolitycznienie, odideologizowanie i spluralizowanie rodzimego świata sztuki. Postać artystki miała opowiadać historię migrantki, która dopiero po zmianie politycznej może znaleźć miejsce i uznanie w rodzinnym kraju. Wróćmy raz jeszcze do Zwinogrodzkiej, która mówi „poczynania [lewicy] likwidują kontekst kulturowy, który jest niezbywalnym składnikiem dzieł wynikających z wrażliwości konserwatywnej. Bez tego kontekstu po prostu nie da się ich stworzyć”. 
No i jesteśmy niejako w domu, bowiem głównym zarzutem skierowanym do wizji kuratorskiej było pozostawienie prac Ogorzelec bez kontekstu jej autorki i jej doświadczeń jako artystki, kobiety i osoby działającej w Solidarności Walczącej. W zamian otrzymaliśmy długą listę wystaw z całego świata i zdjęcia kolejek ustawiających się na wystawę apolitycznej artystki w pluralistycznej instytucji, która podnajmuje przestrzeń na konwencje partii PiS i podejmuje współpracę z prezesem Ordo Iuris. Dla mnie polityczność decyzji kuratorskich, instytucjonalnych czy jednostkowych nie jest problemem – jak na lewicowego krytyka przystało, nie wierzę w apolityczność w skali mikro i makro. Nie dziwi mnie również próba stworzenia nowego kanonu czy też nowej sztuki narodowej pod egidą Bernatowicza i jego współpracowników; to przyrodzony mechanizm przemocy kulturowej i implementowania kultury dominującej zgodnej z polityką historyczną i kulturową elit rządzących. Czy Andrzej Biernacki, który podjął się recenzji mojej recenzji na łamach nowego „Obiegu” wierzy w możliwość autonomii sztuki i nieskażenia pola produkcji kulturowej przez pole władzy, tego nie wiem. Liczę jednak na to, że zamiast teorii spiskowych o mafii bardzo kulturalnej czy paranoi Krzysia Karonia na temat marksizmu kulturowego, teoria pola sztuki Bourdieu zagości na dłużej w refleksji konserwatystów.

Biernacki zauważa, że „Sugestia Wójtowicza, jakoby strategia obecnej dyrekcji i jej wybory programowe wpisywała się w te oczekiwania, będąc prostą emanacją wetowania strat środowisk sztuki wykluczanych przez poprzedników z gruntownie odmiennych preferencji politycznych, w oczywisty sposób uznaje identyczny tryb praktyk tej instytucji sztuki w całym okresie jej funkcjonowania”. I ja się bardzo cieszę, że to zauważa, bowiem tym, co smuci i śmieszy zarazem jest ukrywanie politycznego bagażu (lub ogona) przez środowiska neoliberalne i konserwatywne przy decyzjach dotyczących kształtu polityki kulturalnej, która wpływa na samo pole produkcji kulturowej. Tutaj znów Pierre Bourdieu zdaje się mieć rację, lokując pole sztuki w ramach pola władzy, z którym łączność jest nieprzerwana, czy to w postaci kontry czy afirmacji do kultury dominującej. Wobec uwagi Biernackiego na kanwie mojej analizy upolitycznienia instytucji, a co za tym idzie decyzji o zorganizowaniu wystaw określonych twórców i twórczyń, zapewnienia Bernatowicza (kuratora i dyrektora) o apolityczności i przeciwdziałaniu ideologizacji pola sztuki w Polsce wypadają dość groteskowo. Tworzenie nowego kanonu sztuki narodowej jest ideologiczną deklaracją, w tym akurat wypadku zakorzenioną w konserwatyzmie kulturowym, czyli formacją, z której „dobra zmiana” czerpie garściami. Anonsowany przez zarządzających CSW „pluralizm” jest strategią „wyciszania lewicowego wrzasku” w ramach instytucji. Tyle i aż tyle. Nie trzeba do tego używać słownika rodem z debaty kształtowanej przez neoliberałów, zwłaszcza jeżeli ukrywanie politycznego ogona jest w wypadku tej instytucji spektakularną porażką. Polityczne i ideologiczne cele są jasne, przez co deklaratywnie apolityczna twórczość Ogorzelec nie jest w stanie funkcjonować bez kontekstu, o który, o ironio, upomina się Zwinogrodzka. Między innymi dlatego uważam wystawę Ogorzelec w CSW jako działanie instrumentalizujące artystkę, a moment pojawienia się jej retrospektywnej wystawy w murach określonej instytucji za kluczowy dla odbioru artystki przez krytykę i myśląc dalej, historię sztuki najnowszej. Mówiąc najprościej – nie przeszkadza mi upolitycznienie twórczości i postaci rzeźbiarki, jednak próba podważenia tego faktu m.in. przez tekst Biernackiego sprawdza się jak biały szpic na śniegu. To znaczy, nie sprawdza się wcale.

Podobnie także nie sprawdza się strategia polemiki publicysty przyinstytucjonalnego magazynu o sztuce, jakim jest wydawany przez CSW nowy „Obieg” z... tekstem umieszczonym na blogu. Co gorsza, w erze, w której blogi są ekscentryzmem nielicznych internautów, prowadzonym (jak w kilku miejscach podkreśla Biernacki) przez młodego autora. W tym wypadku mowa o tekście, którego połowicznym bohaterem staje się właśnie ten „młodociany emisariusz środowiska politruków”, którego dojrzały autor próbuje strofować. Pozostaje jednak pytanie, dlaczego Biernacki decyduje się na gest, który przydaje ważności tekstowi pisanemu dla frajdy samego politruka rocznik 1992. Wybór autorów, autorek czy mediów, z którymi się polemizuje jest immanentną częścią strategii budowania widoczności postulatów, tez czy właśnie opinii, o czym, jak sądzę Biernacki wie. Nie wiem natomiast, czy wie, że nie działa to na korzyść samej Ogorzelec, o której był mój tekst.

Mógłbym nawet sądzić, że Biernackiemu spośród innych tekstów ten właśnie spodobał się najbardziej ze wszystkich, które pojawiły się w kontekście wystawy. Jednak zdaje się, że powód był nieco bardziej prozaiczny. Trzy lata temu Biernacki na łamach „Arteonu” napisał tekst na temat Wydziału Zarządzania Kulturą Wizualną, który miał stanowić aneks do teorii spiskowej Moniki Małkowskiej na temat grup wpływu, które monopolizują polskie pole sztuki. W świetle teorii Bourdieu nie byłoby to niczym dziwnym, jednak przewodniczką duchową Biernackiego była sama Małkowska, a sam tekst okazał się porażką faktograficzną. Autor pisał o wydziale, o którego funkcjonowaniu wiedział wyjątkowo mało. I to na tyle mało, aby z niewiedzy (nie sądzę, aby ze złej woli) pisać nieprawdę, i to w kwestiach podstawowych, takich jak liczebność kadry w stosunku do studiujących, struktura, w ramach których powstał wydział czy osoby, które rzekomo tam wykładały. Tutaj nasze drogi skrzyżowały się po raz pierwszy – Biernacki nie mógł trafić gorzej niż na studenta znającego ten wydział od podszewki, który dla przyjemności śledził, jak ewoluuje teoria o mafii bardzo kulturalnej. Z tego co pamiętam, przeinaczeń Biernacki nigdy nie sprostował, rozsiewając dalej spiskową teorię o tym, jak to stołeczne WZKW hoduje pod egidą MSNu i „Szumu” zarządców kultury. Zdaje się, że ten moment Biernacki zapamiętał wyjątkowo dobrze, skoro poświęcił mojemu wydziałowi tyle akapitów i własnej energii. Być może także z tego powodu, że była to jedyna polemika z jego tekstem, w dodatku wskazująca na szkolne błędy warsztatu dziennikarskiego – czyli faktografię na poziomie minimum. Teraz, niczym na zawołanie, pojawił się znów „zarządca kultury”, który kiedyś wskazał niewiedzę dojrzałego, poważnego autora tropiącego spiski w świecie sztuki polskiej. To znaczy: ja, który piszę tego blogaska.

Co najzabawniejsze, również w mojej polemice pojawił się problem związany z bardzo małym polem współczesnej krytyki, w którym wówczas istniał jeszcze „Arteon”. Teraz „Arteonu” nie ma, jest nowy „Obieg”. Jest i nieodżałowana „Luka”, założona przez fundację żony Bernatowicza, z którego to młodego magazynu następuje transfer autorów do „Obiegu”. Czy w tym miejscu powinienem wyzłośliwiać się na fakt, że za oba magazyny mające ambicje do „krytyki niepoprawnej politycznie” odpowiada małżeństwo Bernatowiczów, a za samym Bernatowiczem od czasów Galerii Arsenał, poprzez Radio Poznań, aż po stanowiska dyrektorskie ciągnie się poznańska świta w postaci Marcela Skierskiego i Krystyny Różańskiej-Gorgolewskiej wraz z dość krótką listą artystów i artystek, z którymi współpracują? Myślę, że to nie jest kwestia złośliwości, aby to wskazać – to po prostu strategia (nie mylicie się, opisana przez Bourdieu) posiadania „swojego zaplecza”. Robił to stary „Obieg” (jak opisała ten proces m.in. Anna Markowska w „Dwóch przełomach”), robi to obecnie nowy „Obieg”. Dobra zmiana, która nieprzerwanie trwa w polskiej kulturze i polityce opiera się dokładnie na strategii podmiany „tamtych” na „swoich”, dokładnie jak chciała tego w 2015 roku Małkowska, i nieco wcześniej – artykułowała to Żmigrodzka.

A teraz coś z zupełnie innej beczki – wstydliwe wyznania politruka na temat lojalek. W zimie 2015 roku, przy okazji burzy w facebookowych komentarzach pod niesławnym artykułem o „mafii bardzo kulturalnej” Małkowskiej, ze względu na zaangażowanie się w dyskusję otrzymałem dwa zaproszenia do współpracy ze strony konserwatywnej. Pierwsze dotyczyło współpracy z magazynem „Arteon”, drugie natomiast współpracy z Moniką Małkowską. W wyniku pierwszej propozycji powstał artykuł i to dość daleki od linii ideologicznej magazynu, z drugiej natomiast nie wyszło nic, bowiem szybko Małkowska się na mnie obraziła, rzekomo z powodu zbyt intensywnego animowania dyskusji pod jej profilem. W niej szybko padło pytanie o to, kim Małkowska chce zastąpić nielubiany kanon i jaki program naprawczy proponuje – odpowiedź była dość przewidywalna: podmienić „ich” na „naszych” w tempie możliwie najszybszym. Gdybym wówczas tej wypowiedzi nie wyśmiał, istniałaby szansa na to, abym publikował ramię w ramię z Andrzejem Biernackim, Marcelem Skierskim i Piotrem Bernatowiczem pod egidą nowego „Obiegu” – co prawda, dość mizerna, zważywszy na własną orientację polityczną i sceptycyzm, co do bombastycznych teorii na temat spisku marksistowsko-liberalnego. Jak widać, strategia „wszystkie ręce na pokład” połączona z szukaniem sprzymierzeńców nie jest – jak sugeruje Biernacki – domeną wyłącznie „Szumu”. Co więcej, redakcji „Szumu” decyzja o propozycji współpracy zajęła znacznie więcej czasu niż „Arteonowi” czy środowisku Małkowskiej, gotowych współpracować z bardzo niedoświadczonym studentem. Przypomnijmy, to był 2015 rok, miałem wówczas zaledwie 23 lata, byłem wówczas na pierwszym roku studiów. W „Szumie” zacząłem pracować pięć lat później, mając już na karku jakieś doświadczenie, które poparte współpracą z różnymi tytułami i instytucjami. Jak widać, są lojalki i są lojalki, ale strategia szukania nowych krytyczek i krytyków jest procesem normalnym we wszystkich środowiskach, które potrzebują zaplecza krytyczno-teoretycznego. Różnica polega na tym, że przy ograniczonej puli nazwisk (jak ma to miejsce w artystycznym środowisku konserwatystów kulturowych) powtarzalność postaci jest bardziej widoczna, a sieci zależności bardziej jaskrawe, co zdaje się zauważyła sama partia rządząca, urządzając konferencję na temat nepotyzmu w spółkach państwowych.

No tytułem zakończenia, rzecz najzabawniejsza – w tej historii, przywołane przez Biernackiego kolejki na wystawę Ogorzelec mają świadczyć jako argument o popularności ekspozycji, a co za tym idzie, pozytywnej recepcji twórczości artystki. To trochę tak, jakby na pytanie o to, czy wystawa się podoba, odpowiadać, że były kolejki do bufetu. Nie wiem, czy muszę przypominać, że w dwóch ostatnich latach kolejki stały się symbolem regulacji związanych z COVID-19, które to ogonek kolejki wpisały trwale w krajobraz życia kulturalnego w śródpandemijnym rozluźnieniu. Niezależnie od ważkości wystaw, za którymi kolejka stała. Zwłaszcza w dniach wolnego wstępu.


Co zatem ustaliliśmy? 
  • Twórczości Ludwiki Ogorzelec nie da się czytać bez kontekstu politycznego i instytucjonalnego, w dodatku nie da się tego robić z żadną sztuką. 
  • Pole sztuki jest zależne od pola władzy, a deklaratywna apolityczność twórczości przy nieudolnych próbach ukrycia realnego politycznego interesu zyskuje dodatkowy, jeszcze silniejszy kontekst, który może rzutować na recepcję tej twórczości. 
  • Każda decyzja instytucjonalna jest zależna od zewnętrznych czynników, jest ideologiczna i polityczna zarazem. 
  • Polemizowanie z recenzją bez skupienia się na tezach w tekście, za to czyniące z autora recenzji bohatera połowy objętości tekstu nie jest najlepszą strategią. 
  • Polemizowanie z tekstem na blogu w epoce postblogowej ugruntowuje rolę blogera, a nie autora tekstu wydawanego przez przyinstutucjonalny magazyn. 
  • Wszystkie środowiska szukają swoich współpracowników/współpracownic w ludziach, którzy podzielają ich wartości. 
  • Pluralizmu i apolityczności instytucji nie da się obronić, gdy w instytucji wynajmuje się powierzchnię pod partyjne konwenty. 
  • Przed krytyką, mającą wykazać spisek, nepotyzm, bądź sieć interesów należy zrobić gruntowny research, aby nie dać się złapać za rękę głupiemu studenciakowi. 
  • Pole krytyki jest małe, ale krótka ławka Bernatowicza jest jeszcze krótsza. 
  • Kolejki na wystawy w dobie pandemii wyglądają dobrze na zdjęciach, ale nie świadczą o poziomie wystawy. 
  • Długa lista wystaw z całego świata wygląda fajnie, ale tylko dla żółtodziobów. 
  • No i last but no least – dziaderskie uwagi o wyglądzie byłych dyrektorek instytucji są obleśne.

PS. Czytajcie u licha Bourdieu, bo inaczej będziecie wierzyć Jerzemu Ziębie i jego wlewom z perhydrolu. Wróć, to znaczy – Krzysiowi Karoniowi i jego paranoi na temat marksistów kulturowych.
PPS. Mówiąc szczerze, smutno mi, że zostałem nazwany dzieckiem Krytyki Politycznej. Zawsze myślałem, że jednak jestem młodocianym politrukiem wykształconym na Le Monde diplomatique.

Z życzeniami miłych wakacji 
– wasz naczelny marksista kulturowy blogosfery i krytyki artystycznej w Polsce


[Grafika w nagłówku pochodzi z ilustracji Helen Stratton do Brzydkiego kaczątka, ok. 1930.]

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz