W American Beauty (to jest: filmie, który bez większych obaw możemy
nazwać „kultowym”) jedną z scen kluczowych dla rozwoju akcji jest ta, w której pojawia
się patera ze swastyką. Syn właściciela patery pokazuje swojej nowej
dziewczynie sekret ukryty za szybą komody. Sekret, jak sekret – najciemniej pod
latarnią – to zwykła patera, na której
ustawilibyśmy ciastka, gdyby zabrakło miejsca na paterach od serwisu
obiadowego. Swastyka jest na jej rewersie. Dlatego moglibyśmy urządzić wystawne
cocktail party, postawić tę miskę na środku stołu i nikt – poza zmywającą naczynia
panią domu – nie dowiedziałby się w czym tkwił żart i clue tej kompozycji. Jednak
patera, która w filmie robi za perłę kolekcji pułkownika-sadysty, europejczyków
niespecjalnie szokuje. Zwłaszcza tych obytych z targami staroci. Pamiętam, że
na niedzielnym targu pod Halą Targową co drugi sprzedawca, chcąc zszokować
snujących się gapiów – niczym najperfidniejszy ekshibicjonista – odwracał tyłem swoje
patery. Machał przed nosem nierdzewnymi widelcami czy też otwierał wyściełane nadgniłym
aksamitem pudełka, w których rzędem leżały gapy z naziolskich czapek. Niewielu
było zainteresowanych. Przynajmniej kilka lat temu.
Patery i inne utensylia miały
swoje pięć minut na serwisach typu allegro, gdzie w dziale rekonstrukcji rekordowe
ceny osiągały mundury ss-manów szyte na miarę. Rzecz jasna, ze stosowną
adnotacją, że mundur na miarę czy miska nie propaguje ustroju totalitarnego.
Istotnie, ciężko, żeby przedmiot sam z siebie mógł cokolwiek propagować. Kto
miał kupić – kupił, to nie kupił – ten gapa. Serwisy aukcyjne uginają się od
ofert, które wykraczają poza najśmielsze wyobrażenia sprzedawców pater: od
poduszek typu jasiek po lalki-esesmanów. Zupełnie jak w piosence Świetlików o Tadziku i Romanie. I te dziwne obiekty wyznaczają codzienność serwisów aukcyjnych,
wpasowując się pomiędzy zużyte kapcie a całkiem nowe modele pośladków z
cyberskóry. Dlatego kolejny cudownie odnaleziony portret Hitlera w okazyjnej
cenie mnie nie dziwi, jednak do czasu…
Ralf Wassermühler - portret Hitlera, 1940 źrodło: allegro.pl |
Wszystko się zgadza – niemieckie nazwisko,
umowne podobieństwo, rewers płótna machnięty zakurzoną ziemią. Podpis, który
zdradza wyćwiczoną rękę w podpisywaniu się a la Kossak. I teraz następuje
drastyczny zwrot akcji. Ralf Wassermühler, to jest: Ralf Młyn, nie istnieje. Co
więcej – jeśli by istniał, okazałoby się, że był patriotą nawróconym na nazizm.
Jednak będąc nazistą wątpiącym, miał nosa co do tego, które z mocarstw wygra tę
wojnę i już w 1940 r. popełnia portret Stalina – jako Vasili Otzhoff. I nie
jest to portret byle jaki, bo bliźniaczo podobny temu, który kilka lat później
wykona Aleksander Łaktionow. Jako prawdziwy wizjoner, Vasili w 1943 r. (a więc po serii klęsk wojsk nazistowskich na froncie wschodnim) zaczął malować ostre akty z hippiskami. Tym
razem pod pseudonimem Józef Bąk. Czyli dokładnie pod tym samym, który rzekomo wykorzystał
Michał Tusk – syn Donalda Tuska. Ponad pół wieku później. Przezorny
antykwariusz podpisuje aukcję ze Stalinem „Nie propaguję nazizmu”. Stalin by to
pochwalił, a ja tak właściwie chciałbym, żeby Ralf Wassermühler – Vasili
Otzhoff – Józef Bąk istniał.
Vasili Otzhoff - portret Józefa Stalina, 1940 i jeszcze inny Adolfik źródło: antykidecco.pl |
Józef Bąk - ostry akt kobiety, 1943 źródło: antykidecco.pl |
W. Kossak - stary polski patriotyczny obraz, niedatowany źródło: antykidecco.pl |
Prawdopodobnie gdzieś w Polsce
istnieje ktoś odpowiedzialny za tę niesamowitą kreację. Ktoś, kto w środę
maluje Stalina, tak, aby już w sobotę rozpocząć Hitlera. Hitler wychodzi tak
sobie, zatem wytwórca rozpoczyna prace nad filuterną hipiską. Zachęcony efektem
w tym samym dniu rozrysowuje szkic pod krakowiaków z husarzami w tle. I tym
samym powołuje do życia przedstawienie tak bardzo nieikoniczne, że za kilkadziesiąt
lat mogło by zwrócić uwagę jakichś archeologów sztuki. Husarze siedzą tak, jak
siedzieli templariusze, co otwiera nowe pole do interpretacji tej formacji wojskowej.
Zatem jeśli współcześnie istnieją ludzie renesansu – twórca konceptualny o
wielu nazwiskach, który przez skromność najczęściej ukrywa się pod personaliami
„W. Kossak” jest nim pełną gębą. To lepsza historia niż Banksy.
Gdyby jednak spojrzeć z nieco
dalszej perspektywy, to twórca o wielu imionach jest tylko skromniejszą wariacją
na temat chińskiego Dafen. Dafen jest przedmiejską dzielnicą Shenzhenu, w
której na niewyobrażalną skalę produkuje się sztukę. I w słowie „produkcja” nie
ma nic złośliwego – w pełni oddaje to sposób, w jaki powstają tutaj płótna czy
obiekty. W wielopiętrowych domach zorganizowano tzw. sweatshopy, gdzie przy
świetlówkach trwa produkcja van Goghów, Monetów i Ingresów. Oprócz kopii
powstają obiekty indywidualne, we wszystkich możliwych technikach i paletach.
Dominują silne, jasne palety i atrakcyjne rynkowo motywy. Sposób przygotowania
obiektów odciska się w efekcie końcowym. Efekt „taśmowości”, który wytwórcom
ani nabywcom w Dafen nie przeszkadza – kupujący przyjeżdżają tu po produkt,
który dopełni odcień wzorka na kanapie czy będzie pasował do chińskiego wyobrażenia
o pięciogwiazdkowym hotelu dla białych. Obrazy są malowane fragmentarycznie,
szkic na płótnie wykonuje się metodą unowocześnionej przepróchy, a malujących
przyucza się do wytwarzania określonych efektów. Inni pracownicy są
odpowiedzialni za strukturalne van Goghi, a inni od fotorealistycznych papieży
w manierze velvet painting. Jeszcze inni produkują popartowe wariacje na temat
zachodnich celebrytów, a część „mistrzów” produkuje własne obiekty, które
ściśle podlegają prawom rynku. Tak więc, podobnie aukcjom młodej sztuki –
pojawiają się złocone portrety kobiece, wątki secesyjne, quasi-kubistyczne,
quasi-fowistyczne, figury geometryczne znikąd i mnogość kuszących bądź
radosnych twarzy. Różnice pomiędzy Dafen a aukcjami młodej sztuki polegają na skali
przedsięwzięcia, deklaracjach wytwórców oraz sposobu obchodzenia się z
obiektami niesprzedanymi. W Dafen płótna niesprzedane się wyrzuca.
to wygląda jak coś, co spodobałoby się Dominikowi Jasińskiemu i jego przyjaciołom źródło: pojechana.pl |
Jednak przypadkowi cudownego Ralfa
Wassermühlera – Vasiliego Otzhoffa – Józefa Bąka bliżej jest do czegoś, co
zostało zaanonsowane w „Wieczna radość. Ekonomia…” – otóż francuska socjolog
Raymonde Moulin opisała tzw. rynek „chromo” – masowej produkcji obiektów
paramalarskich, którym tworzy się nieistniejących autorów. Autorom, którzy nie
istnieją, tworzy się biografie, wystawy i wszystkie inne przedsięwzięcia,które mają nieistniejącego urzeczywistnić w artworldzie. Nie w ramach eksperymentu,
ale w ramach przemyślanej strategii marketingowej dla kanadyjskich sieci
galerii sztuki. Niestety artykuł Moulin, jeśli jest dostępny, to wyłącznie po francusku.
Je ne parle pas français.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz