Internet to wspaniałe narzędzie, które – z grubsza – rządzi się prawami chaosu. Pewna łaskawość losu pozwala na odnajdywanie najśmieszniejszych gifów z kotami, kiedy właśnie mamy nad głową huk pracy. Inna natomiast odpowiada za takie zrządzenie losu, które odpowiada za to, by w momencie, w którym niczego się nie szuka, odnaleźć coś zdecydowanie interesującego. Ot, chociażby takie ogłoszenie:
„(…) Punktem wyjścia dla
debaty będzie między innymi publikacja doktor Moniki Małkowskiej w
„Rzeczpospolitej” (01.10.16) pt. „Dwie strony skandalu”, która wzbudziła spore
kontrowersje w środowisku krytyków sztuki. (…)”
Wątpię, by komukolwiek postać doktor Moniki Małkowskiej komukolwiek
umknęła. To osoba, która w komiksowym uniwersum art worldu byłaby z pewnością kimś
w rodzaju złej siostry bliźniaczki Andy Rottenberg. Zdecydowanie to nie jest
ktoś, o kim się zapomina. Wedle logiki kreowania postaci doppelgangera, Czytelnik
łatwo ma rozpoznać, która z bliźniaczek dokonuje właśnie spektakularnej
bijatyki czy wyrafinowanej intrygi. Pomóc mają w tym zmierzwione włosy, przesadnie ściągnięte brwi, spódnica zbyt krótka, a
obcasy zbyt wysokie. Dla rozrywki obserwatorów, wyczekujących w
zniecierpliwieniu ostatecznej walki pomiędzy tą w krótkiej spódnicy i tą w
krótszej. Pomiędzy panią doktor Sztuki Mediów i panią doktor Sztuki Mediów,
której doktorat cofnięto. Tak mniej-więcej to wygląda.
Jednak próżno szukać Moniki Małkowskiej w ogólnopolskim wykazie osób, którym nadano stopień doktora lub doktora habilitowanego. Nie została uwzględniona lub jest na to zbyt skromna, by
wysyłać formularzem swoje dane do bazy. Jednak ów „doktor” stał się Małkowskiej
pierwszym imieniem, legitymizującym twórczość krytyczną i wszelaką inną, która od
niej pochodzi. Plebejsko rozumiana skromność nie przystoi doktorom.
Co zatem tytuł doktora legitymizuje? M.in. teorię o spisku para-mafijnym na
łonie polskiego art worldu. Dalszy przebieg akcji znacie. Wiele od tego czasu
się zmieniło, dlatego korzystając ze swojego dobrego humoru zasiadłem przed
jednym z najnowszych tekstów. Tym, co go przegapiłem, a reklamowany jest jako
„spora kontrowersja”. Kontrowersyjną –
jak znów się okazuje – wcale nie jest teza, tylko rażąca niechlujność
argumentacji, braki w elementarnych pojęciach, jak i dowolność stosowania
porównań.
"Powtórzę: pod naporem inwazji barbarii zachód Europy zaczyna budzić się z letargu – co wyraża się prawdopodobnie nieuświadomymi przez większość, lecz instynktownie odczuwanymi potrzebami powrotu do tradycji. Tej, która stworzyła naszą cywilizację. 1"
To wyłożone w ostatnim akapicie tekstu meritum jest
interesujące z kilku powodów. Mówiąc i rozważając o tradycji, Małkowska
powołuje się na kategorie biologiczne (instynktu). Na pierwszy rzut oka wygląda
to niegroźnie, sam zabieg formalny mógłby uchodzić nawet za deprecjonujący pojęcie
tradycji w stosunku do instynktu. Jednak w tym konkretnym zdaniu oznacza to
przenoszenie pewnych elementarnych składników ludzkiej tożsamości w miejsca im
zupełnie nieprzynależne. Banałem jest powoływać się na trywialną opozycję
natury i kultury, jednak na przestrzeni tego tekstu kultura podlega zabiegowi naturalizacji. Opozycja zostaje
zniesiona poprzez zalegitymizowanie pewnej części kultury jako wrodzonej. Kultura
zostaje wchłonięta przez Naturę, bowiem (wedle tego rozumowania) pewne pożądane
objawy Kultury będą wynikały z łaskawości Natury człowieka przynależącego do
określonego kręgu cywilizacyjnego. Analogicznie – inna, nieakceptowalna z
„naszego” punktu widzenia, część Kultury zostaje przypisana Naturze
przyrodzonej Obcemu, barbarzyńskiemu intruzowi.
Wspaniale, jednak akapit o „instynktownie odczuwalnej potrzebie powrotu
do tradycji” brzmi równie prawdopodobnie jak slogan „Twój kot kupowałby
Whiskas”. Twój kot nie kupowałby śmierdzących chrupek z soją, tylko krewetki
tygrysie i policzki cielęce. Oczywiście, jeśli by jakimś cudem generował tyle
pieniędzy, by było go na nie stać. Z instynktem do tradycji jest podobnie –
posiadamy instynkt do spraw, które w znacznym stopniu determinują tempo naszego
życia, jednak ciężko mówić o popędzie do trybu życia, który określany jest
przez towarzyszący mu zestaw gadżetów. Nie mamy instynktownej potrzeby
śmigusa-dyngusa, pieczenia gigantycznego indyka czy parady ulicami miast z
gigantycznymi, papierowymi penisami. Chociaż manifestacje pewnych
para-instynktownych potrzeb są tymi rytuałami wyrażane – to wszystko, co
odróżnia wyrastające z tego samego pnia instynktu polewanie wodą dziewcząt od
parady z penisami jest nadbudową ściśle należącą do obszaru Kultury. Dodajmy:
nadbudową ulegającą ciągłym przekształceniom. Zatem jeśli miałbym odczuwać
nieuświadomiony, instynktowny popęd do Tradycji – to byłby to popęd niemożliwy
do zaspokojenia. Nie sposób byłoby się i mnie, i popędowi zdecydować, z której
dekady którego wieku miałaby być to tradycja. Nie zapominajmy o legendarnej mobilności
gatunku homo sapiens sapiens – od któregoś momentu miałbym (lub mój
nieodżałowany popęd) poważny problem z wyborem miejsca, z którego chciałbym
zaczerpnąć tradycji. Dlatego instynktem tradycji objąć się nie da. Jest to –
nawet jak na eksperyment myślowy – dość niebezpieczne w obliczu intencji
autorki felietonu. Popędliwość doprowadziłaby nas wprost do multikulturowego
międzyepokowego eklektyzmu o wymiarze globalnym. Aż włos się jeży, prawda?
Kolejnym punktem, w którym wyobraźnia odmawia mi
posłuszeństwa, to dotyczący „tradycji (…) która stworzyła naszą cywilizację”.
Automatycznym ciągiem skojarzeń dla kilku pokoleń jest czołówka kreskówki
edukacyjnej „Był sobie człowiek”, gdzie „człowiek” ma swój początek w gęstej
zupie atomów po Wielkim Wybuchu. Później jest nie lepiej – skrót poprzez
darwinizm, włącznie ze skandalizującym jak na dzisiejsze czasy domniemaniem, że
małpa, która zeszła z drzewa i pochwyciła drąg stała się w odpowiednim dla
siebie momencie… człowiekiem. Następnie otrzymujemy przelot przez Egipt,
Cesarstwo Rzymskie, step pośrodku niczego, który przetnie horda jeźdźców, by ci
płynnie zamienili się w rzekę. Rzeka, co dla dzisiejszego podejścia do historii
Europy może być kontrowersyjne, staje się drogą dla rudowłosych chuliganów
(Wikingów), przed którymi człowiek (niedawna małpa) ucieka. Zatem – był sobie
człowiek, a potem natrafił na innych – też ludzi. Ostatecznie okazuje się, że chociaż
burzliwa i ciężka, współpraca ma sens. Wznosząc katedry aż do gwiazd, budując
rakiety aż do gwiazd. Wspaniałe intro. Jednak ta przeprawa przez epoki wskazuje
jednoznacznie, że w ramach cywilizacji człowieka istnieć muszą pod-cywilizacje,
które w obecnym kształcie nie znoszą jednoznacznego zdefiniowania. Wskazanie
początku, wskazanie jednoznacznych wyróżników, określenie wpływów i elementów
autonomicznych, sensowny podział na epoki wewnętrzne i zorientowanie ich wobec
przemian kontynentalnych jest sprawą delikatną, wymagającą wprawy i chęci
kontestowania utartych sposobów klasyfikacji per analogiam. Dlatego nie czuję się na siłach, aby definiować to,
co wchodzi w skład naszej cywilizacji. Miałbym wskazać Platonowski model
organizacji państwa jako część składającą się na sposób współczesnej
organizacji państwowej? Ryzykowałbym, bo kategoria jest zbyt szeroka. Miałbym
mówić o cesarskich poborcach podatków w kontekście rówieśniczych im prymitywnej
organizacji administracyjnej ówczesnych Słowian? Miałbym wygłaszać płomienne
elaboraty o azulejos, które w skład cywilizacji europejskiej – istotnie –
wchodzą, ale pozostają bez związku z terenami, z których obecnie piszę. Która
cywilizacja jest nasza? Zbiorczo – europejska, zachodnia, połacińska. Humanizm,
bogate tradycje obrazowania, feudalizm. Rewolucja przemysłowa, społeczna,
teleinformacyjna. Odwieczna wielość grup etnicznych skonfrontowana z okresowymi
próbami zjednoczeń. Historia brutalnych najazdów i nie mniej brutalnych
przesiedleń. Mnóstwo ogólników, które w którymś momencie wydały się na tyle
atrakcyjne, by stać się fundamentami unii międzynarodowej. Zatem zdanie, które
wprowadza do analizowanego tekstu jeśli śmieszy, to gorzko
„Więc trzeba stanąć w jego obronie, pokazując to, co mamy najcenniejsze i co stanowi fundamenty europejskiej tożsamości – miast umizgać się do multikulturowego wielkiego NIC. 2”
Europa
środkowowschodnia, trasa tranzytowa genów tego skrawka planety. O ironię losu
zakrawa apelowanie z samego centrum multikulturowego tygla, gdzie jedynym momentem wielkości była arcyniejednorodna Rzeczpospolita ery Jagiellonów. Jak i z tego samego miejsca, gdzie nadal kwestią sporną jest zwyczajowa nazwa ziemniaków. Oraz tego miejsca, gdzie w
istocie się wychodzi, wychodząc na zewnątrz.
***
***
Te trzy zdania to tylko klamra, przyczynek do
długiego, pełnego znanych już anegdot, złośliwostek dla sportu, przytoczeń na
prawach cytatu tekstu doktor Małkowskiej. Okazuje się w nim, że Polska spóźnia
się nawet z byciem konserwatywną – nie wystawia wybitnych nazwisk, obrazów
gwarantujących komplet widowni, jak i bajeczny obrót z biletów i bibelotów z
wizerunkiem. Nawet na swoim konserwatyzmie, z którego nigdy nie wyrosła, nie
jest w stanie ukręcić lodów. Małkowska mówi o liberalnej drodze, którą obrało
polskie wystawiennictwo – spóźnione dyskursy, przejrzałe zwroty, kurczowe
trzymanie się nazwisk, do których – na wyrost – dopisano „obiecujące”. Gani
łasych na pieniądze galerników, przetrzebiających coming outy i akademijne
ryby, które poza murami alma mater
duszą się z braku wody, do której przywykły. I z tym częściowa zgoda,
choć to nie tak proste, jak w tekście wyłożone leży. Jednak brak w tym odwagi – czy może przenikliwości – które doprowadziłyby do wniosku, że na zwrot
konserwatywny nie mamy ani warunków, ani pieniędzy. Warunków brak, bo polski
krajobraz artystyczny od zarania (przyjmijmy, że to XI w. – przykro mi drodzy turbosłowianie) był szpikowany importem i to bocznymi gościńcami. Gdy były pieniądze – a tak też bywało – importował drogą
główną. Ale zawsze: importował. Prawa miejskie, rzemieślników, rzeźbiarzy,
malarzy, budowniczych i architektów. Zewsząd. Pierwsze pokolenia, kształcone przez
naturalizowanych imigrantów bywały jeszcze do pomylenia manierą z mistrzem zza
granicy. Następne wyrastały w manierze mistrzów – pomniejszych, pośledniejszych
z czasem. Niepewny mecenat związany z ustrojem, późniejszy brak mecenatu – bo i
państwa jakby nie było. Mamy, powiemy, portret trumienny. Ciekawostka. Jak
enkaustyki z Farras, co dalej? Kraj-niekraj maniery, niezbywalnej,
przybierającej wszelkie odsłony epok. Diany w negliżu, gdy świat zalewa sos
monachijski; natomiast, gdy świat odkrywa migotliwe koło barwne, nas zalewa sos
monachijski. Gdy świat rozprawia się z dzikością fowizmu i warczącą maszyną,
Polaków harpia w błocku zachwyca. Formistami próbujemy nadgonić, gdy wszystko –
jak krew w piach – kończy się Grupą Krakowską, która sobie rości tytuł
ostatniego pokolenia rozumiejącego surrealizm. Akurat.
I tak oto historia potencjalnych klasyków – a te
wszystkie kasowe nazwiska polskie? Jakbyś wszedł na targ koński. Obok mały
stragan z żywym, nagim towarem kobiecym w antycznym przybraniu. Naprzeciw
stragan z genetycznymi pomyłkami symbolizmu. Sekcja modernistyczna sensu
stricte: kolonia francuska. Warunków, by elektryzować klasykami publiczność,
nie ma. Pieniędzy brak, a w zbiorach polskich brakuje
importu klasyki. Ubrać ten import w kilka wystaw i jednocześnie nie
zbankrutować zdaje się czymś nie do końca możliwym. Zatem to, co robią współcześni
galerzyści i kuratorzy, to strategia, która brzmi następująco: zrównać szyki w
nieposiadaniu niczego, poza młodszą i starszą młodzieżą, żywym złotem i ledwo-żywą obietnicą zwrotu kosztów poniesionych przy fundowaniu kampanii reklamowej.
To ćwierćwieczna próba zarobienia pierwszego miliona na chińskich skarpetkach
sprzedawanych na łóżku polowym. Mieliśmy
wybitnych pisarzy, wspaniałych filmowców, kompozytora i Violettę Villas, ale
dusza polska, z tego wynika, jest pokracznym malarzem.
okładka Supermana z maja 1967, DC Comics |
___
1 Małkowska, M. Dwie strony skandalu (czyli dlaczego w polskich galeriach jest, jak jest), http://momart.org.pl/dwie-strony-skandalu-czyli-dlaczego-w-polskich-galeriach-jest-jak-jest/ [dostęp: 30.10.2016]
2 idem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz