9/29/2016

Performance jako sztuka uniku

Kilka miesięcy temu jeden z najciekawszych ze znanych mi internautów zapytał o to, w jaki sposób powinien postąpić. Otrzymał wezwanie z prokuratury w sprawie znieważenia polskiego polityka. Z racji, że internauta uważa się za Cara Polski, posiada ogromną słabość do wystąpień publicznych oraz proponuje sporo nietuzinkowych pomysłów na gospodarowanie krajem (i światem), sprawa wydawała się trudna. Jednak kilka osób zaproponowało mu rozwiązanie, które sprawi, że nie będzie represjonowany. Podczas zeznań miał utrzymywać, że cała jego działalność (w tym: także życzenie śmierci dla polityka) jest performensem artystycznym. Wydaje się, że podziałało – Car wciąż publikuje, jest wolny i radosny. W ten sposób on (świadomie, bądź nie) skorzystał z pewnej drogi na skróty, która biegnie przez pole sztuki.


Rezon, jaki Rafał Betlejewski otrzymał dzięki jednemu odcinkowi swoich „Prowokacji” przewyższył najbardziej optymistyczne szacunki producentów i współtwórców programu. Ten optymizm mierzy się w ilości wyświetleń, retweetów, cytowań, niezupełnie natomiast liczą się okoliczności, w jakich po przykład Betlejewskiego się sięga. To, co mam na myśli pisząc „okoliczności” to argumentacja, cały horyzont odwołań i analogii, z którymi ten przypadek się zestawia. Jedną z ciekawszych obserwacji dotyczących sprawy, jest ruchomy status samego działania. W zależności od tego, do jakiej kategorii przyporządkuje się „prowokację”, zmienia to w zupełny sposób jej odbiór. Kategoria wpływa na interpretację działania, by w końcu zaważyć na ostatecznej ocenie intencji odpowiedzialnego za sprawę, samej prowokacji, jak i efektu całości przedsięwzięcia. Kategoriami, jakimi się w przypadku Betlejewskiego operuje to „prowokacja dziennikarska” oraz „prowokacja artystyczna”. Zestawiając je ze sobą, okazuje się, że są sobie światy zupełnie obce. 

Często stawia się tezę: poziom dziennikarstwa znajduje się na bezprecedensowym poziomie. Ujęta tymi słowami ocena jest zdecydowanie najlżejszą z możliwych. Jej zasadność można udowodnić, mierząc popularność i poczytność tabloidów w stosunku do innych pozycji medialnych. Można skupić uwagę na poziomie ciętych ripost wymienianych pomiędzy dziennikarzami na platformach mikroblogowych. Można także oddać się analitycznej lekturze felietonów z najpoczytniejszych magazynów zwanych (lub nazywającymi siebie) opiniotwórczymi. Nadal można przyjąć, że gdzieś istnieje etyka dziennikarska konstruowana wedle szeroko rozumianej empatii. Coś można zrobić, tylko pod jakimś warunkiem. Czegoś nie można zrobić, chyba że ma się na to godne usprawiedliwienie. Ktoś jest świnia, bo wlazł na komin i zrobił zdjęcie aktoressy w niekorzystnej bieliźnie. Ktoś został bohaterem, bo pisząc, przekonał swojego bohatera reportażu, że istnieje możliwość wyjścia z sytuacji nieprzyjemnej, ale szalenie atrakcyjnej jako temat artykułu. Ktoś inny żartobliwym felietonem naruszył granicę tego, co uznajemy za zabawne. Ktoś jeszcze inny przełamał tabu i dał powód do działania tym wszystkim, których to tabu napiętnowało. Do każdej z przytoczonych sytuacji znajdziemy w swojej pamięci kilka-kilkanaście przykładów. Jednak dla nich wszystkich punktem odniesienia jest wspomniana już etyka dziennikarska. Jest ona jakoś „mierzalna”. Punkt ten możemy sobie wyobrazić jako guzik na suwaku – suwak posiada granice, w ramach których można ów guzik przesuwać. Przekraczając granice tego mechanizmu albo zostajesz hieną dziennikarską, albo artykuł przynosi skutek odwrotny do zamierzonego, albo nic nie zostaje opublikowane. Ryzyko zawodowe, powiemy. Etyka, empatia, interes społeczny. Przestrzegania tych nie do końca spisanych reguł i zasad oczekują od dziennikarza czytelnicy. Koleżanki i koledzy z tego samego fachu liczą na szanowanie tego savoir-vivre’u w nieco większym stopniu, niż redaktorzy naczelni. Ryzyko rynkowe. 


(obrazek, który tłumaczy osobom leniwym trzy poniższe akapity w sposób dosadny) 

David Shrigley - Untitled (Fuck off I am a painter), 2011


Natomiast ten inny świat, o innych regułach i mechanizmach to... uhm, pole sztuki. Jeśliby chcieć się bawić w naiwne skojarzenia – sztuka posiada synonimy w postaci „wolności”, „swobody”, „ekspresji siebie”. Z założenia to taki przenośny hyde park. Niezależnie od różnych eksperymentów coachingowych, nieszczęsna kreatywność, z którą powinna mieć coś wspólnego, rozumiana jest jako wolność tego, co się przedsięweźmie. Wszelakie zewnętrzne naciski związane z aktywnością twórczą są traktowane jako zło niekonieczne. Malkontenci, zaczynani w postmarksistach i postneofoucaultach stwierdzą, że twórców tak pojmujących swoją skłonność cechuje bezbrzeżna naiwność. Na pożegnanie rzucą jeszcze coś o wewnętrznych ograniczeniach, które są wywołane przez czynniki zewnętrzne. Będą mieli tę swoją złośliwą rację. Postmoderniści i postartyści dorzucą, że tworząc i tak ponawiasz pewien schemat, już gdzieś-kiedyś wynaleziony. Świetnie, to są naprawdę dobre motywy, by nie zostawać artystą. Jednak pojęcie wolności (iluzorycznej czy realnej) odbija się czkawką na salonach i w galeriach. Powiedz, że artysta jest zniewolony jak każdy jeden zwykły piekarz – niewielu zbije z tobą piątala. Artysta to jest wolny ptak i źle się wszystkim robi, gdy okazuje się, że owszem, jest ptakiem, ale nielotem.

Jednak pozostając w przekonaniu o wolności – czy działalność twórczą ogranicza jakiś empatyczno-etyczny suwak? Zdaje się, że w sztuce właśnie pewna spolegliwość czy niechęć do wyważania drzwi to domena skrzydła konserwatywnego. To właśnie ten element reakcyjny, który spowalnia tryumfatorski marsz ku nowoczesności. Ewolucjonizm w sztuce trzyma się, mimo wszystko, mocno. Zatem cokolwiek, co pęta sztukę jest ze swojej natury podejrzane. Etyka i empatia niezupełnie chcą należeć do sakralizowanego uniwersum sztuki. Prozaiczny świat dziennikarstwa etykę i empatię musi kochać. Gładko przyjmujemy okresy, w których podstawowym powodem za istnieniem sztuki była ona sama. Z drugiej strony spróbujmy znaleźć odważnych, którzy zalegitymizują dziennikarstwo dziennikarstwem. Niewiele przypadków działalności artystycznej została oceniona jako moralnie zła – sztuka istnieje sobie w heglowskim zawieszeniu etyki, poza kategoriami moralności. W momencie, w którym pies zdechnie z głodu w galerii, część odbiorców zgłasza wątpliwości co do tego heglizmu – jednak drogi interpretacji mają się inaczej, gdy już chodzi o piramidę wypreparowanych zwierząt. 
Sporo jest ścieżek, którymi możemy pobiec. Tak właściwie moglibyśmy opracować wzornik symboli, gdzie opisanym by został każdy rekwizyt i to, o czym miał on mówić. Co z tego, że po lekturze takiego słownika, zyskalibyśmy pewność, że nowoczesność była z lekka monotematyczna – nic nowego, w końcu każda era ma swoje fête galantes i marszałków na kasztankach. Jednak z pomocą przyszła teoria intertekstualności, która dotknęła samej interpretacji – zatem usprawiedliwiona jest niemal każda droga. Ta, którą pobiegniemy w kierunku oceny.


Niektórzy wciąż apelują o empatię w sztuce – jednak czy ona ma w sobie cokolwiek z empatii? Trochę ryzykowne tego wymagać. Tak jakby liczyć, że filozofia powinna być empatyczna dla podmiotu, który filozofuje i przedmiotu, o którym się filozofuje. Triadę piękna-dobra-prawdy dawno zakopaliśmy, by móc wywoływać demony, służące celom innym, niż przyjemny widok. Dokonaliśmy jeszcze jednego – nie ma wielu zwolenników odgradzania sztuki od nie-sztuki. Tak naprawdę, jeśli być złośliwym i przez to wziąć dosłownie maksymę „wszystko jest sztuką”, to jedyne, czego doświadczamy to sztuka. Nie atomy, fotony, kod matriksa czy symulakry. 


Ostatnio ocena postaw stała się modna, zatem tym razem się wyłamię. Nie ocenię tego, co zrobił Betlejewski. Nie palnę moralitetu o dobrych chęciach, którymi piekło jest wybrukowane. Jeśli jego prowokacja była tą dziennikarską – działał na polu, gdzie punktem oparcia jest etyka. Jeśli natomiast była to prowokacja artystyczna – działał na polu, gdzie punktu oparcia nie ma. Zamiast niego jest akcja, która wywołała reakcję. A efekt ocenia się w następstwach reakcji, w re-reakcji i refleksjach po fakcie. Chyba sami wdepnęliśmy w grząskie bagno permisywizmu. To dziwne słowo. Z powodu, że mam dysleksję to czytam je tak, jakby było z Wańkowicza. Permiwisizm. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz