6/20/2022

Russelliana: Zabójcze jaja za miliard dolarów



Jest sobie takie pojęcie – chałtura. Znaczy ono mniej więcej tyle, co praca artystyczna podjęta dla zarobku, w celach jawnie merkantylnych. Niezależnie od bzdur o tym, że głód sprzyja wenie twórczej – artyści, aby żyć muszą jeść. Podobnie jak urzędniczki i stolarze. Im jednak nikt nie mówi, że lepiej wypełniają druki i heblują tralki, gdy są głodni. Szpiegom też nikt nie wypomni, że jadą na drugi koniec świata „tylko dla pieniędzy”. Przed Wami rozrywkowy tekst o tym, jak brytyjski reżyser Ken Russell, zwany enfant terrible wyspiarskiego kina nakręcił szpiegowską chałturę i pogrążył swojego producenta za pomocą filmu o zabójczych jajach i mózgu za miliard dolarów.

Kena Russella możecie kojarzyć przede wszystkim z Diabłów – skandalizującego filmu opartego na tych samych źródłach, co polska Matka Joanna od Aniołów. Możecie go kojarzyć także z musicalu Tommy, w którym głównym bohaterem jest głuchy i ślepy młodzieniec kuszony przez Tinę Turner i maszynę do pinballu. A także kilkudziesięciu innych, zupełnie niepodobnych do siebie filmów, które łączą typowe dla Russella rozpasanie wizualne, miłość do muzyki i fabularna fantazja na granicy dziwactwa nie do podrobienia. Jeśli kamp kiedyś doczeka się swojej Hall of Fame, to Russell dostanie swoją osobną kapliczkę. W każdym razie, większość tego, co nakręcił Brytyjczyk jest kostiumowe, gęste od detali i obrazoburczości różnej skali; pojęcie dobrego smaku jest tutaj rozjeżdżane wzdłuż i wszerz. O Russellu ostrożni w swoich opiniach filmoznawcy mówią przede wszystkim w kontekście jego wpływu na uplastycznienie trudnego gatunku, jakim jest filmowa biografia. To eufemizm, bo z biografiami wielkich (Mahler, Wilde, Mary Shelley, lord Byron, Liszt) robił, co chciał – wytrącając je z torów historyczności i powagi na bezdroża fantazji równej nielicznym twórcom fanfików. I to takich, dla których Wielkie Postaci są pretekstem do najzupełniej nieprawdopodobnych historii, wytrąconych z prawideł jedności czasu i przestrzeni. 

Ken Russell na tle angielskiego jeziora, fot. Barry Lewis

Jednego nie można powiedzieć – aby kiedykolwiek źle się bawił na planie swoich produkcji. Russell wjechał w brytyjski dorobek filmowy ogromnym buldożerem, narobił, co jego i pozostawił ten buldożer na środku nieustającego placu budowy. Nic dziwnego, że do tej pory nie wiadomo, co z tym ekscentrycznym gratem zrobić, bo ktoś musiałby do niego wsiąść i uruchomić tę fantastyczną machinę – jak dotąd, następców brak. Nikt nie wie, jak ją uruchomić, bo do tego potrzeba głowy równie dziwacznej i przepełnionej erudycja jak jego. Traktujcie to jako zachętę do eksploracji jego dorobku filmowego – zupełnie nieporównywalnego z jakąkolwiek inną osobą. Jeden Russellowy film wystarczy, aby się zorientować, czy dacie radę z całą resztą. Ale niekoniecznie zaczynajcie od Billion dollar brain. To jest przestroga.




Harry Palmer był najnudniejszą postacią, z jaką przyszło Russellowi pracować. 

W 1966 roku, a zatem na dość wczesnym etapie kariery, aspirujący reżyser otrzymał propozycję nakręcenia szpiegowskiego filmu. Nie wiem, co o tym gatunku (zwłaszcza w cieniu Bondomanii i Zimnej Wojny) sądził wówczas Russell, ale z pewnością myślał wówczas o czymś zupełnie innym, niż ekranizacja jednej z powieści Lena Deightona. Harry Palmer, czyli kolejna z odpowiedzi na Jamesa Bonda, był postacią, która stała w kontrze do hipermęskiego agenta służb specjalnych – Palmer jest nudny jak jego imię i nazwisko, przypomina raczej urzędnika i to jeszcze niedotkniętego nerwicą, nosi rogowe okulary i smętny płowy lok nad czołem (w tej roli Michael Caine). Londyn, z jakiego pochodzi, to raczej robotnicze doły, którym z rzadka daje się swingować. Palmer, czyli man next door, który staje się agentem może i był postacią, którą dało się poprowadzić ciekawie, ale dla Russella myślącego wówczas o filmie o Wacławie Niżyńskim, był dopustem bożym. Była to możliwie najnudniejsza postać, z jaką przyszło mu pracować.

Helsinki, luty 1967. Ken Russell z odtwórcą roli Harry'ego Palmera Michaelem Cainem na planie Billion dollar brain

Sauna to sami wiecie co. Harry Palmer nie wie, co w niej się robi, Bond by wiedział

Dlaczego Russell wziął projekt Billion dollar brain? Harry Saltzman, producent poprzednich filmów o Palmerze, a przy okazji jedna z osób odpowiedzialnych za sukces Bonda, obiecał Russellowi wsparcie przy przyszłej produkcji o Niżyńskim – ceną za tę współpracę miało być nakręcenie szpiegowskiej chałtury. Mamy pierdołowatego agenta, sztampowe oczekiwania co do tego, jak taki film może wyglądać i Russella zwabionego wizją przyszłego projektu. Fabuła jest prosta – Palmer w stanie spoczynku, parając się robotą detektywa do wynajęcia dla sfrustrowanych małżonków otrzymuje propozycję nie do odrzucenia – skuszony pieniędzmi angażuje się w misję przechwycenia śmiercionośnej przesyłki i odwołuje Trzecią Wojnę Światową. W roli przesyłki – termos z jajami.

Najbardziej morderczy termos w historii kinematografii XX wieku

Nie bójcie się spojlerów – one w szpiegowskich filmach nie są zbyt istotne. Jaja zostają odzyskane, a Ameryka nie tryumfuje nad ZSRR. Palmer oczywiście wikła się w schematyczny romans z podwójną agentką Anyą (w tej roli starsza siostra Catherine Denevue – Françoise Dorléac), z którego nic nie wychodzi. Starzy przyjaciele mają, jak to na starych przyjaciół przystało, do wyrównania rachunki z przeszłości. Tytułowy mózg za miliard dolarów to, rzecz jasna, nie Palmer, ale superkomputer (niezapomniany Honeywell 200) zarządzany przez psychopatycznego teksańskiego miliardera, który powołując się na boży rozkaz chce zmieść z powierzchni każdego komunistę na świecie. Są skutery śnieżne, fanatyczna armia wyzwolicieli i partyzanci-fani Beatlesów ukryci w łotewskiej chacie. Notabene, tam akurat wszyscy mówią po polsku, ale to ciekawostka spod znaku nieoczywistego polonica. Russella w roli ogarniacza tego chaosu nie ogląda się dlatego, aby zobaczyć, jak poradził sobie z tym projektem, ale jak po mistrzowsku go sabotował. W historii Palmera zwabionego obietnicą pieniędzy jest przecież całkiem sporo samego Russella, obaj wysłani do dalekiej Finlandii z misją ratowania świata.

Zacznijmy od końca, czyli od recepcji publiczności i krytyków. Film przyjęto w roku premiery chłodno. Do tej pory ciężko znaleźć szerszą grupę fanów tego filmu – a zarzuty o chaotyczności fabuły są jak najbardziej uzasadnione. To nie jest udany film, bo Palmer to nie Niżyński, a sam Russell zdaje sobie sprawę z tego, że szpiegowskie thillery to działka, w której nie może się spełnić. Stworzył możliwie nudny film, w którym mordercze tempo i zabójcze gadżety pośrednio doprowadzają do przewidywalności tego, co nastąpi dalej. Palmer przerzucany jest z jednego miejsca akcji do następnego, smagany jest północnym wiatrem i śniegiem wyrzucanym z drogowej odśnieżarki. Nawet romans z Anyą w fantastycznych futrach przebiega niespektakularnie, pomimo oczekiwań widza. Sam agent sprawia wrażenie lekko zniecierpliwionego swoim losem komiwojażera, który kolejne wypadki na swojej drodze przyjmuje ze zdziwieniem – przy czym to zdziwienie może dzielić z widzem. Siła, która miota Palmerem wydaje się być wszechmocna i odległa, a przede wszystkim, nieznosząca sprzeciwu. Ostatnią rzeczą, jaką można powiedzieć o tym filmie, że jest realistyczny – w końcu filmy szpiegowskie przeczą realizmowi, ale nie w tym rzecz.

Harry Palmer ma nikły wpływ na rozwój wydarzeń – one zależą od potężniejszych od niego, lepiej zorientowanych o co właściwie chodzi

Paradoksalnie realizm u Russella objawia się w świadomości głównego bohatera, że niezależnie od wyznaczenia go do roli zbawcy świata przed nuklearną zagładą i/lub rewolucją w Łotwie, ma nikły wpływ na rozwój wydarzeń – one zależą od potężniejszych od niego, lepiej zorientowanych o co właściwie chodzi. Nic zatem dziwnego, że nie jest w stanie powstrzymać psychopatycznego Teksańczyka przed najazdem na Łotwę – dokonują tego siły łotewskiego urzędu bezpieczeństwa. Kilka pocisków wystrzelonych w samozwańczą armię zbawienia ukróca fantazję o zniszczeniu ZSRR i wywołaniu antykomunistycznej rewolucji. Palmer jest bohaterem niezwykle biernym i dość pacyfistycznym, co na format filmu szpiegowskiego jest czymś unikatowym. A Russell o tym mówi już w scenie otwierającej film. Do ponurej kawalerki ex-agenta włamuje się jego przełożony, aby przekonać go do powrotu do służby. Grzebie w jego bałaganie, przeglądając zdjęcia niewiernych małżonków, wyciągając spod łóżka zagubiony stanik i odkrywa, że Palmer żywi się płatkami Kelloggsa. Obraz nędzy i rozpaczy, to jest: niskopłatnej, gównianej pracy, do której uciekł niepokorny pracownik. Na ścianach zdjęcia Humpreya Bogarta. Zza węgła wyłania się Palmer i trzyma go na muszce. Szef wysypuje jego płatki na podłogę. Cięcie. W następnym ujęciu są już szefowe buty i Palmer, który sprząta te nieszczęsne płatki z podłogi. Pomimo tego, że Palmer się upiera, że do dawnej pracy nie wróci, już wiemy, że jakikolwiek jego opór jest daremny. Pojedzie odzyskać skradziony zabójczy pakunek. Czyli termos z jajami. Po drodze zgubi się w Helsinkach, wymieni pocałunki z Anyą, kilka razy cudem uniknie śmierci. Ale jego spryt czy przebiegłość nie mają tutaj nic do rzeczy.

Marzec 1967. Michael Caine na tle komputera Honeywell 200, tytułowego mózgu za miliard dolarów

Filmowi wielokrotnie zarzucano to, że nie spełnia swojej roli – czyli podtrzymywania na duchu widza w przekonaniu, że Zimna Wojna jest o krok od wygrania przez Zachód. Co więcej, zarzucano mu zbytnią sympatię dla Bloku Wschodniego – w końcu głównym antagonistą, który spycha świat na krawędź wojny nuklearnej jest psychopatyczny Teksańczyk, przekonany o słuszności drogi, jaką wyznaczył mu bóg. Świat natomiast ratują komuniści z Łotwy, którzy w dodatku oszczędzają życie Palmera. Nic się tutaj nie zgadza, niemal żadna z misji Palmera nie kończy się sukcesem, jednostka nie ma siły, aby zmienić losy świata, a supermózg czyli Honeywell 200 nie wywołuje światowej rewolucji antykomunistycznej. Palmer wraca do Londynu, a z morderczych jajek wykluwają się sympatyczne kurczaki. Nonsens filmów szpiegowskich w długim metrażu podany na tacy.

Jesteś Kenem Russellem na planie w Finlandii, myślami przy Niżyńskim i z rękami w Palmerowym losie.

Filmy takie jak ten ogląda się dla momentów – ale nie chodzi o sceny łóżkowe. Momenty, w których Russell jest Russellem zapowiadają to, co wydarzy się w filmach, które nakręci później. To momenty, w których pozwolono mu na wrzucenie detali i drobnych odniesień, które odsyłają widza gdzieś indziej, poza szpieg-sztampę. W obliczu współczesnych filmów, które non stop bawią się z kinem i schematów, którymi się żywi to nic wielkiego, ale u licha, zobaczcie, jak to wyglądało w 1967 roku. Stoi nad tobą ojciec chrzestny Bonda i patrzy ci na ręce, kontrolując rozmiary twojego ekscesu. Jesteś Kenem Russellem na planie w Finlandii, myślami przy Niżyńskim i z rękami w Palmerowym losie. Upchniesz w film Szostakowicza i Beatlesów, kilkadziesiąt wizualnych majstersztyków i wysmakowanych lokacji, trochę sztuki Akseliego Gallen-Kalleli i wątków z klasyki kina (m.in. Metropolis, Pancernika Potiomkina i Aleksandra Newskiego). Wciąż się łudzisz, że Harry Saltzman pomoże ci w fabule o Niżyńskim, ale z każdym dniem planu filmowego wydaje ci się to coraz to bardziej odległe. Wyniki kasowe Billion dollar brain okazały się rozczarowujące – z pierwotnych planów, aby cykl filmów o Palmerze miał pięć części, stanęło na trzech. Trzecim filmem był oczywiście Mózg…, po którym renoma Saltzmana o midasowym dotyku znacząco podupadła. Fani Palmera zazwyczaj przestrzegają się przed filmem z 1967 roku – oglądają go raczej miłośnicy Russella i to dla wspomnianych momentów, znajdując w tym dziką radość.





Nie będę oryginalny – podobnie jak Iain Fischer (twórca strony poświęconej Russellowi i jego dorobkowi filmowego) i David Cairns (reżyser z ultraciekawym blogiem poświęconym filmom) cieszą nas te same momenty. A zatem – wspomniana już scena z płatkami Kelloggsa, pojawienie się z leśnej głuszy konnego oddziału łotewskich wojsk, scena wymiany mundurów pomiędzy Łotyszem a Palmerem (która prowadzi do wywiedzenia na manowce widza – wymiany nie będzie, Łotysz idzie za potrzebą) i teksański epizod agenta. Każdy, kto widział chociażby Mahlera czy Lisztomanię, wie, że Russell nie znosił nazizmu, ale wyjątkowo lubił się z niego naigrywać, wykorzystując morderczy patos tej formacji ideologicznej. Główny złol Billion dollar brain, czyli szalony Teksańczyk generał Midwinter otrzymuje rysy nie tylko stereotypowego fanatyka, który lubi sobie urządzić zabawę przy płonących stosach. Jest karykaturą stworzoną z generała Pattona i Mussoliniego oraz republikańskich ewangelizatorów Zimnej Wojny. Midwinter posyła na środek Bałtyku formację swoich wyznawców w czymś, co wygląda jak mleczarniane cysterny, na których wymalowano generalski monogram, niezbyt daleki od swojskiej swastyki. Wszystkie solarne wątki mają się tutaj doskonale – włącznie z obietnicą Midwintera, że oto rozpoczyna się XXI wiek wraz z rewolucjami sterowanymi przez wielki komputer. Z perspektywy 2022 roku ten dziwny motyw (choć wierny temu, co napisał Deighton w powieści, na której opiera się film) zupełnie się nie zestarzał. Być może, nawet lepiej się go czyta niż te 55 lat temu.



Carins na swoim blogu nazywa pułkownika Stoka „sympatycznym pierożkiem, o którym wiesz, że jest zdolny do okrucieństwa”.

Na osobne wspomnienie zasługuje Oscar Homolka w roli pułkownika Stoka. Carins na swoim blogu nazywa go „sympatycznym pierożkiem, o którym wiesz, że jest zdolny do okrucieństwa”. Coś w tym jest – Homolka wygląda jak niedaleki krewny Breżniewa, ale jego oczy mają jasność lodu wydobytego z serca Syberii. Stok wyciąga Palmera z katowni i na pocieszenie daje kieliszek wódki, opowiada o tym, jak dotknął Lenina i przybywa z odsieczą na sam koniec filmu. Zgrabnie podsumowuje wysiłki Midwintera – „Był bardzo głupim człowiekiem. Rzecz jasna, był patriotą. I to bardzo odważnym. W czasie wojny tacy ludzie dostają medale, odnoszą zwycięstwa. Jesteśmy z nich dumni. Ale w dzisiejszych czasach… to zupełna głupota”. Choć dialogi nie są robotą Russella, tak w tej kwestii mamy kilka perełek – ot, chociażby rozmowa Palmera z Midwinterem. „Nie wiesz co się dzieje na świecie. Mamy tylko jedyną ważną kwestię do zwalczenia: komunizm. To jest zagrożenie! Wy Europejczycy nic o tym nie wiecie. Wszyscy przeszliście pranie mózgu, zupełnie jak ci politycy w Waszyngtonie. Czy wiesz, że powietrze na wschodnim wybrzeżu Stanów jest zanieczyszczone przez komuchów? Oj, chłopcze – możesz się tak na mnie patrzeć, ale mówię ci i wiem, że powietrze w Teksasie jest jedynym zdrowym powietrzem na tym świecie”. W tle migocą stosy i szyby naftowe. Niezbyt subtelne, jak cała postać Midwintera, w którą Ed Begley wszedł z rozmachem podstarzałego kowboja. Nic dziwnego, że ówczesna publiczność uznała Russella za reżysera, który zawiódł ich oczekiwania, zwłaszcza w czarno-białym świecie szpieg-sztampy.

Jeszcze jedna sprawa – wątek Anyi, podwójnej agentki. Ze wszystkich postaci, które przewijają się przez Billion dollar brain, jedynie ona wykonuje swoją robotę tak, jak należy. Kłamie jak z nut, wikła się w romanse, które mają przysłużyć się sprawie i ostatecznie odnosi tryumf. A zwyczajową scenę pożegnalnego pocałunku pomiędzy nią rozgrywa kwestią „Mielibyśmy razem niezłe dzieci”. Szkoda, że to 1967 rok, szkoda, że nie był to moment, aby poprowadzić historię z jej punktu widzenia. Byłaby to historia znacznie bardziej pogłębiona i skuteczniej odwracająca narrację o macho-agentach podróżujących od jednej kobiety do drugiej. Ale seria o Harrym Palmerze była przecież o Harrym Palmerze. Spodziewajcie się najgorszego. To znaczy  najlepszego.





* Dużo o relacjach pomiędzy Russellem a Saltzmanem mówi postać, która pojawiła się w późniejszym filmie Savage Messiah – pan Saltzman, który zleca głównemu bohaterowi odtwarzanie cudzych prac. Co do projektu o Niżyńskim – niech to będzie zaskoczenie, ale Saltzman podjął się realizacji fabuły i to dwukrotnie. Ale już bez Russella. W 1970 roku filmu z Rudolfem Nureyevem w roli głównej nie ukończono, dekadę później udało się ukończyć biografię Niżyńskiego, ale bez większego sukcesu. To był koniec Saltzmana.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz