2/09/2018

Andrzej Biernacki o kulturze wizualnej pisał – polemika z artykułem „Naszym czy kulturze”

Jak podają badania [1], w Polsce sztuką interesuje się od 3 do 5 procent społeczeństwa. Ta konkretna grupa obywateli i obywatelek ma do dyspozycji osiem państwowych uczelni wyższych (akademii sztuk pięknych), kilkanaście wydziałów artystycznych, kilkaset instytucji państwowych i przedsięwzięć prywatnych. Z myślą o tej nielicznej w społeczeństwie reprezentacji artystów/artystek i odbiorców/odbiorczyń sztuki pojawiły się audycje radiowe i telewizyjne oraz niezliczona liczba inicjatyw internetowych. Środowisko ma także swoją reprezentację prasową, gdzie liczba tytułów, ich nakład (lub ilość wyświetleń) oraz pozycja na rynku trafnie odzwierciedlają zainteresowanie społeczeństwa. Wśród tych pozycji liczą się wyłącznie dwie: kwartalnik „Szum” i miesięcznik „Arteon”. Ktoś złośliwy mógłby stwierdzić, że tyle wystarczy. Jednak dla samego środowiska artystycznego te dwa tytuły to stanowczo zbyt mało. Dzieje się tak z prostej przyczyny: „Arteon” i „Szum” to przeciwstawne bieguny orientacji politycznej i artystycznej zarazem. Właśnie ta „dwupartyjność” jest dla części krytyczek/krytyków, artystek/artystów oraz innych zainteresowanych męcząca; niemal każde towarzyskie spotkanie w gronie osób zajmujących się teorią/krytyką/historią kończy się postulatem o „coś trzeciego”, bardziej zniuansowanego, być może – polemizującego z obiema stronami lub zupełnie ignorującego podziały na linii „Arteon”/„Szum”. Pomimo deklarowanych chęci nie pojawia się trzeci gracz, który byłby zdolny do rozbicia układu sił. Ta artystyczna dwupartyjność rodzi – podobnie współczesnej polityce – specyficzną narrację, która opiera się na mniej lub bardziej zabawnych, zawoalowanych docinkach w stosunku do tego, co robi „druga strona”.

Jednak jeśli przyjrzeć się bliżej samej specyfice tych dwóch pism, okazuje się, że dzielą je nie tylko poglądy, ale i sam sposób dystrybucji treści. „Szum” oferuje treści ekskluzywne, jednak poprzez swoją bardzo silną obecność w Internecie jest to pismo nieporównywalnie bardziej interaktywne. Dla przykładu, oznacza to, że pod udostępnioną szumową recenzją o przysłowiowej kupce śmieci w white space możesz zostawić pełen dezaprobaty komentarz. Możesz nawet wysłać pełen oburzenia mail, który – przy odrobinie szczęścia – może zostać opublikowany na serwerach magazynu. Oto czynniki, które wpływają na to, że „Szum” można nazwać medium polemicznym – wywołującym reakcje i dającym coś w rodzaju pola do ich wyrażenia. Przynajmniej pozornego. Natomiast „Arteon” stosuje strategię odwrotną – inkluzywne treści (nastawione na tzw. przeciętnego widza) są dystrybuowane w sposób ekskluzywny: chcąc poznać treść artykułu – musisz kupić papierowe wydanie miesięcznika. W porównaniu do „Szumu”, „Arteon” jest magazynem zamkniętym na polemikę – przynajmniej w rozumieniu takim, w jaki ona jest w stanie funkcjonować w dobie Internetu. Dlatego tylko przypadek sprawił, że natrafiłem na artykuł „Naszym czy kulturze” autorstwa Andrzeja Biernackiego, który został opublikowany w lutowym wydaniu Arteonu. 

[dla chętnych – treść znajduje się tutaj]



wersja tl;dr
Biernacki, korzystając z okazji spotkania z Adamem Szymczykiem na warszawskim Wydziale Zarządzania Kulturą Wizualną napisał artykuł, w którym uwaga została skupiona na domniemanej genezie i samej działalności wydziału. De facto, postać Szymczyka została wykorzystana jako pretekst do popełnienia tekstu, w którym autor insynuuje Wydziałowi m.in. nepotyzm w stosunku do warszawskich instytucji artystycznych oraz działania na prywatną korzyść redakcji „Szumu”.



Podstawowy problem związany z tym artykułem polega na tym, że Biernacki nie wykonał podstawowego researchu, który uprawniałby go do popełnienia tekstu krytycznego na temat Wydziału. Autor bazuje na plotkach niewiadomego pochodzenia, a przede wszystkim siląc się na złośliwość myli fakty oraz – po prostu – wykazuje się niewiedzą w temacie, który zdecydował się podjąć. Kontrowersje wokół działalności Szymczyka są dla Biernackiego jednym z kluczowych argumentów w sprawie Wydziału; autor konstatuje: WZKW jest niepotrzebną fanaberią artystycznej warszawki, która ma legitymizować obecność i pozycję konkurencyjnego „Szumu”. Co prawda, przyjęło się w polskim piśmiennictwie artystycznym recenzować wystawy, na których się nie było – jednak „recenzja” placówki naukowej, o której wie się bardzo mało to jakieś novum. Dlatego postanowiłem kilka spraw sprostować, jako studencki insider tego Wydziału. Nie będąc ani rzecznikiem Wydziału, ani specjalnie upoważnionym do obrony jego wizerunku, czuję się w obowiązku sprostować przekłamania, które pojawiły się w artykule Biernackiego, a które autor ma obowiązek zweryfikować. Nie sądzę, abym trafił do wszystkich (a nawet małej części) czytelników tego artykułu, jednak mam nadzieję uczulić niektórych na insynuacje publikowane ex cathedra. Mimo to, nie mam na celu przypisywać złych intencji redakcji magazynu „Arteon”, ponieważ naturalnym jest kredyt zaufania dla długoletniego współpracownika. Jednak w artykule „Naszym czy kulturze” Andrzeja Biernackiego zaufanie – zarówno redakcji, jak i czytelnika – zostało poważnie nadwyrężone.




***


[wszystkie cytaty pochodzą z artykułu „Naszym czy kulturze” Andrzeja Biernackiego, „Arteon”, (02/2018), s. 26-27]
„Bez wątpienia natomiast za udany należy uznać koncept anonimowego (?) technokraty, który wykombinował takie dziwowisko, jak to zaklęte w nazwie »Zarządzanie Kulturą Wizualną«. Jako nagłówek wydziału, założonego wstępnie dla 13 (!) studentów, w ramach ASP, stojącej na antypodach wrażliwości jakiegokolwiek zarządzania, wydaje się on absolutnie oddający faryzejski sens rozumienia swej roli przez grono tam zatrudnionych. Może tylko z uwagą, że jeśli już, to trzeba było pójść na całość, dodając do tego »Zarządzania« frazę »i Marketingu«”.
Nazwa Wydziału (kłopotliwa zarówno dla Biernackiego, jak i dla samego wydziału), czyli Wydział Zarządzania Kulturą Wizualną wynikła ze złożonego kilka lat wcześniej wniosku o dofinansowanie z funduszy Unii Europejskiej i tzw. grantów norweskich. Nie od dziś wiadomo, że UE dotując projekty związane z działalnością kulturalną/artystyczną wymaga dostosowania się do neoliberalnej narracji, w myśl której sztuka i biznes są dla siebie „naturalnymi” partnerami. Stąd pojawił się kompromis nazewniczy „Zarządzanie” (komponent „biznesowy”) Kulturą Wizualną (komponent „kulturowy”).
Nominalnie, samym studiom najbliżej jest do kierunku, który w Ameryce Północnej oraz w Europie jest znany jako visual culture studies – interdyscyplinarne studia, które łączą w sobie historię wizualności z historią społeczną. Absolwentki i absolwenci warszawskiego WZKW otrzymują na dyplomie tytuł licencjata/magistra historii sztuki i właśnie historia sztuki jest przedmiotem wiodącym w programie tych studiów. Absolwenci zostają historyczkami i historykami sztuki ze specjalizacją „Kultura Miejsca”. O tym, czym jest sama kultura miejsca mówił sam prof.Wojciech Włodarczyk – pomysłodawca i obecny Dziekan Wydziału. W przeciwieństwie do WZKW uruchomionego przy krakowskim Uniwersytecie Jagiellońskim – stołeczny Wydział skupia się na kulturze wizualnej, historii sztuki, socjologii kultury i naukach pokrewnych. Anonsowane „zarządzanie” dotyczy zdecydowanie bardziej kształcenia krytyków/krytyczek, badaczy/badaczek czy ogólniej – akademików/akademiczek, niż stricte managerów/managerek, w czym celuje wydział krakowski.
Także i z tej przyczyny bądźmy realistami – powołując nowy, eksperymentalny kierunek, który ma funkcjonować przy tak specyficznej uczelni, jaką jest akademia sztuk pięknych, należy bardzo ostrożnie szacować liczbę chętnych. Zwłaszcza, że oswoiliśmy się z tym, że więcej kandydatów zgłosi się na studia kształcące managerów czy speców od HR, niż na krytyków czy akademików. Sądzę, że Biernacki (jako absolwent warszawskiego ASP i były wykładowca) doskonale zdaje sobie sprawę z tego sprawę. Podobnie jak z konsekwencji zwiększenia limitów przyjęć na studia artystyczne oraz faktu, że akademie zawsze będą studiami niekomercyjnymi oraz w myśl obowiązującej retoryki neoliberalnej – zwyczajnie nieopłacalnymi. Nawet, jeśli w swojej nazwie mają „zarządzanie”. Dlatego podkreślanie skromnej liczby studentek i studentów jest pewnego rodzaju manipulacją, ponieważ pozostawia czytelników bez istotnego kontekstu, w jakim powinna się ta liczba pojawiać.
„Co więcej, jak na ich zamówienie [redakcji „Szumu”, Andrzeja Przywary oraz Joanny Mytkowskiej – przyp. mój], uczelnia-matka (m.in. ponaglona widmem zwrotu obiektów przy Krakowskim Przedmieściu dawnym właścicielom) nowocześnie rozbudowała się była przy Wybrzeżu Kościuszkowskim. Równo z gwizdkiem ukończenia aneksu znalazło tu swe przytulisko niewielkie grono z ponad 70 sztuk zatrudnionych na rozdętej do nieprzytomności Międzywydziałowej Katedrze Historii Sztuki, normalnie koczującej na strychu przy Krakowskim Przedmieściu.”
Sądzę, że Biernacki odznacza się dużą dozą optymizmu, skoro twierdzi, że istnieje możliwość wybudowania nowoczesnego, dużego gmachu dla wydziału, który – parafrazując autora – powstał dla 13 studentów. Sądzę, że byłoby to niewykonalne nawet w momencie, w którym oprócz Przywary i Mytkowskiej lobbowałby sam Minister Kultury. 

Istotnie, nowy budynek na Wybrzeżu Kościuszkowskim mieści Wydział Zarządzania Kulturą Wizualną, jednak sam wydział zajmuje niecałe jedno piętro kompleksu. Obok WZKW siedzibę ma tam Wydział Scenografii, Rzeźby oraz częściowo Konserwacji. Znajduje się tam także aula, w której odbywają się konferencje oraz większość uroczystości akademickich. Dlatego wizja ekskluzywnego wydziału, dla którego i na którego zamówienie wzniesiono nowoczesny budynek jest – mam nadzieję – nieintencjonalnym przeoczeniem faktów przez Biernackiego, a nie celową manipulacją, która ma czytelnikowi uzmysłowić, w jaki sposób na prywatne zlecenie rzekomo rozbudowują się uczelnie wyższe.
Co do liczebności Międzywydziałowej Katedry Historii Sztuki  liczy ona obecnie 8 wykładowców i wykładowczyń, nie jak sugeruje Biernacki – 70.
„O, tak! Dobrze się domyślamy – Joanna Mytkowska z Andrzejem Przywarą (z Fundacji powstałej na gruzach Galerii o tej samej nazwie) też znaleźli na tym wydziale swój przyczółek. Jakże znamienny dla przyszłości jego absolwentów, bo w gronie szacownej »Rady Pracodawców« (sic!), ulokowanej przy Radzie Wydziału. Po to zapewne, by młody człowiek chcący tu studiować już od progu wiedział, że kończąc to Zarządzanie nie wyląduje z niczym, tylko jakby co najmniej kończył zarządzanie na Wydziale Prawa i Administracji. Rada Pracodawców stanowi tu doskonałą kryptonagonkę do rekrutacji, równoważną z obietnicą, że absolwent studiów na Wydziale Zarządzania Kulturą Wizualną rychło znajdzie też robotę w instytucji któregoś z Rady zaprzyjaźnionych Pracodawców. A potem, kto wie? Może jeszcze zaprzyjaźnione z Wydziałem pismo »Szum« spremiuje delikwenta na starcie.”
Szczerze zastanawiam się, dlaczego Biernacki uważa, że czymś karygodnym bądź osobliwym jest fakt, że w wydziałowej Radzie Pracodawców (koordynującej głównie staże i praktyki studenckie) warszawskiej uczelni artystycznej znajdują się m.in. dyrektorzy najważniejszych stołecznych instytucji artystycznych. Osobiście natomiast dziwi mnie to, że nie oburza Biernackiego fakt promowania przez przyakademijne Biura Karier m.in. aukcji młodej sztuki jako odpowiedniego miejsca do debiutu młodych artystek i artystów.
Co do praktyk, istotnie – duża część studentek i studentów stażuje/praktykuje w MSNie, Fundacji Foksal czy CSW. Z doświadczenia studenckiego – niezależnie od tego, czy te instytucje byłyby w Radzie Pracodawców, czy też nie – studentki i studenci z WZKW posiadają kompetencje, których poszukają te instytucje. Natomiast o samych karierach absolwentów WZKW w „Szumie” – jak dotąd – nie słychać. 
„Złotym ogniwem tej operacji na styku prywatnego w zyskach pisma z publicznym w kosztach Wydziałem jest założona tylko w tym celu Fundacja Kultura Miejsca. Musi to być wysoko sytuowana kultura (2 piętro + skarpa wiślana), skoro za jednym zamachem redakcja »Szumu« ma darmową siedzibę, Wydział Zarządzania zaplecze medialnej obsługi, a kadra Wydziału – okazję do ewentualnego uzupełniania poborów. Ot, na przykład publikując w »Szumie«, ma szansę dyskontować to, co Rada Pracodawców (z pozycji dyrektorów instytucji) w nim zostawi, zamieszczając »po przyjacielsku«, czyli w nadziei na łagodny wymiar zwrotnej krytyki, baterię całostronicowych reklam po 2500-7000 złotych netto.”
Dla porządku – samo sformułowanie „2 piętro + skarpa wiślana” nie ma nic wspólnego z faktami. Wydział ma swoją siedzibę na 1. piętrze nowego gmachu przy Wybrzeżu, nie natomiast – jak sugeruje Biernacki – na 2. Natomiast określenie „skarpa wiślana” to – zdaje się – autora nieznajomość topografii Warszawy, ponieważ skarpa (zwana warszawską) to ciągnąca się niemal przez całą długość stolicy, 31-kilometrowa formacja geologiczna. Być może to po prostu Biernackiego przeoczenie w korekcie, niejasny skrót myślowy.  

Również nie wiem, czy o darmowej siedzibie redakcji „Szumu” może być mowa, skoro jest to pismo, które de facto nie posiada materialnej siedziby. Posiada natomiast adres korespondencyjny na Wybrzeżu. Sam „Szum”, wbrew oczekiwaniom części kadry warszawskiej ASP, nie jest pismem podległym akademii, nie pełni rolę kroniki uczelni ani platformy promocyjnej dla tej placówki – tak, jak ma to miejsce np. w przypadku krakowskich „Wiadomości ASP”. Dlatego zarzut, który dotyczy „Szumu” jako „zaplecza medialnej obsługi” dla Wydziału bądź Akademii czy „łagodnego wymiaru zwrotnej krytyki” w stronę MSNu czy FGF to rodzaj myślenia życzeniowego Biernackiego, a nie realny stan rzeczy. Podobnie legendarnym „prywatnym zyskom” pisma. Natomiast same dane na temat stawek reklamowych w Szumie pochodzą z nieokreślonego przez autora artykułu źródła – zważywszy także na szerokie „widełki” cenowe.
Sama wspomniana Fundacja Kultura Miejsca – oprócz publikowania „Szumu” – zajmuje się działalnością wydawniczą. Jej sumptem wydawany jest rocznik naukowy MIEJSCE, pisma pokonferencyjne oraz książki stricte akademickie (w tym uhonorowana nagrodą im. Stajudy „Cenzura w sztuce polskiej po 1989” autorstwa Dąbrowskiego i Demenko).
„Usprawiedliwiając swe iście naukowe aspiracje, kierownictwo pisma pospołu z kierownictwem Wydziału na otwarte spotkanie ze studiującą tu młodzieżą zaprosiło wspomnianego na wstępie światowego speca od jakże udatnego zarządzania kulturą wizualną, Adama Szymczyka.”
Szczerze wątpię, w to, że Biernacki był/jest na bieżąco z aspiracjami Wydziału, skoro niezwykłym wydaje mu się otwarte spotkanie z Szymczykiem. Począwszy od drugiego roku funkcjonowania Wydziału,  urządzane są dyskusje i wykłady gościnne różnych badaczy, teoretyków i praktyków sztuki; gośćmi wydziału były osobistości takie jak prof. Maria Poprzęcka, dr hab. Marta Leśniakowska, Jarosław Suchan czy dr Michał Murawski.
Niezależnie od oceny postępowania Szymczyka – czy to ktoś w rodzaju „Turka […] uprawiającego nielegalny handel w peerelowskim hotelu” (jak w artykule określił go Biernacki), czy też osoba, co do której jest zdecydowanie za wcześnie, by ferować wyniki – wizyta kuratora biennale takiego jak documenta jest (najwidoczniej) atrakcyjnym wydarzeniem dla przyszłych historyczek i historyków sztuki po WZKW, skoro…
„Młodzież ostro coś notowała, może pod groźbą opresji odpytywania nazajutrz przez ciało pedagogiczne WZKW (tym bardziej, ze ciało to liczbowo niewiele ustępuje liczbie studentów).”
Co do liczb – obecnie ciało pedagogiczne liczy ok. 24 pracowników i pracownice, w tym pewną część wykładających na innych wydziałach akademii. Natomiast sam Wydział obecnie kształci około 60 studentek i studentów na studiach I i II stopnia. Co prawda, wedle tych szacunków na jednego wykładowcę/jedną wykładowczynię przypada 2,5 studenta/studentki, jednak nie są to liczby „niewiele sobie ustępujące”. Zwłaszcza, że wciąż mowa o studiach zorganizowanych w ramach akademii sztuk pięknych, gdzie taka proporcja jest wpisana w charakter tego typu kursu akademickiego. Niewielka liczba studentów/studentek w pracowniach jest swoistą ASPowską tradycją (legendarny model „mistrz-uczeń”). Przypominam, że ta formuła kształcenia – często krytykowana z pozycji progresywnych – jest wciąż przedstawiana jako ta najkorzystniejsza przez większość władz polskich uczelni artystycznych. Natomiast WZKW jako wydział teoretyczny uruchomiony przy ASP podlega w pewnym stopniu mechanizmom funkcjonowania, które wytwarza jego alma mater.
Nie sądzę, aby przytyk o młodzieży, „która notuje, bo musi” jest czymkolwiek uzasadniony, jednak doskonale sprawdza się w roli środka w wytwarzaniu obrazu wydziału, który autorytarnie narzuca swoją narrację studentkom i studentom, wymusza aktywność i referowanie jej wyników. Także dzięki takiej sugestii jest łatwiej jest przekonać czytelnika, że warszawski Wydział, będąc zależnym od podmiotów zewnętrznych (tutaj: MSN, FGF, CSW czy „Szum”) wymusza na swoich studentach respektowanie m.in. czegoś, co kilka lat temu „mafią bardzo kulturalną” nazwała Monika Małkowska. Mówiąc jeszcze prościej – obraz, jaki w  swoim artykule nakreśla Biernacki, wtóruje narracji, że za tzw. nasze podatki kształci się kadry pod zapotrzebowanie „prywatnych grup interesu”. Problem w tym, że polscy konserwatyści świata sztuki widzą problem wyłącznie w momencie, w którym sami znajdują się poza strefą wpływu.

źródło: facebookowy status Doroty Nieznalskiej z dnia 26 grudnia 2017 roku
Dlaczego – mimo wszystko – jestem dość ostry w ocenie (hipotetycznych) intencji Biernackiego? Sam autor kilka tygodni wcześniej kilkakrotnie dał się poznać jako komentator (jakkolwiek) zainteresowany działalnością Wydziału, który miał już wyraźną opinię na temat jego działania. Spotkanie z Szymczykiem było wyłącznie pretekstem do podzielenia się tą opinią, jednak ten tekst o charakterze felietonowym czy para-recenzenckim został przedstawiony jako artykuł, insynuacje jako fakty, a specyficzny stosunek Biernackiego do konkurencyjnych galerii i mediów jako obraz rzeczywistych relacji łączących wydział państwowej uczelni z podmiotami prywatnymi. Autor artykułu celowo pominął kontekst strukturalny, w jakim Wydział funkcjonuje – dodatkowo, wykazał się nieznajomością podstawowych faktów, m.in. takich jak cele czy działania. Mimo to zdecydował się napisać i opublikować tekst, w którym daje upust aspiracjom w kierunku analizy stosunków, jakie łączą Wydział Zarządzania Kulturą Wizualną z wymienionymi w tekście instytucjami kultury oraz „Szumem”. Czy można nazywać postawę Biernackiego „złą wolą”? Obawiam się, że są ku temu podstawy. Dlaczego zdecydował się na taką formę artykułu, taki dobór argumentacji oraz języka, aby zdyskredytować warszawski Wydział Zarządzania Kulturą Wizualną w oczach czytelnika/czytelniczki „Arteonu? W jakim celu to zrobił? Czy reklamujący się na łamach Arteonu Rektor warszawskiej ASP, prof. Adam Myjak wie, że sposób, w jaki Biernacki przedstawił działanie i funkcjonowanie WZKW – sugerując nieprawidłowości w działaniu uczelni, którą Myjak zarządza?

reklama wystawy Rektora ASP w Warszawie prof. Adama Myjaka na łamach strony internetowej Arteonu
źródło: arteon.pl



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz