10/31/2016

Doktor Małkowska, cywilizacja europejska oraz sztuka polska



Internet to wspaniałe narzędzie, które – z grubsza – rządzi się prawami chaosu. Pewna łaskawość losu pozwala na odnajdywanie najśmieszniejszych gifów z kotami, kiedy właśnie mamy nad głową huk pracy. Inna natomiast odpowiada za takie zrządzenie losu, które odpowiada za to, by w momencie, w którym niczego się nie szuka, odnaleźć coś zdecydowanie interesującego. Ot, chociażby takie ogłoszenie:

„(…) Punktem wyjścia dla debaty będzie między innymi publikacja doktor Moniki Małkowskiej w „Rzeczpospolitej” (01.10.16) pt. „Dwie strony skandalu”, która wzbudziła spore kontrowersje w środowisku krytyków sztuki. (…)”

Minął miesiąc od publikacji, a ja dopiero teraz dowiaduję się o sporych kontrowersjach. Pytania w tym momencie mogą być dwa: czy ja wiem co aktualnie dzieje się w środowisku krytyków sztuki; oraz: czy istotnie, kontrowersje na temat tekstu były na tyle spore, aby był on obiektywnie kontrowersyjny. Odpowiedzi jednoznacznej na żadne z postawionych pytań nie ma. Jednak istnieje realna szansa, że znów przegapiłem jakąś nawalankę o tym, kto jest najsprawiedliwszym w art worldzie i dlaczego jest to dr Monika Małkowska.



Wątpię, by komukolwiek postać doktor Moniki Małkowskiej komukolwiek umknęła. To osoba, która w komiksowym uniwersum art worldu byłaby z pewnością kimś w rodzaju złej siostry bliźniaczki Andy Rottenberg. Zdecydowanie to nie jest ktoś, o kim się zapomina. Wedle logiki kreowania postaci doppelgangera, Czytelnik łatwo ma rozpoznać, która z bliźniaczek dokonuje właśnie spektakularnej bijatyki czy wyrafinowanej intrygi. Pomóc mają w tym zmierzwione włosy, przesadnie ściągnięte brwi, spódnica zbyt krótka, a obcasy zbyt wysokie. Dla rozrywki obserwatorów, wyczekujących w zniecierpliwieniu ostatecznej walki pomiędzy tą w krótkiej spódnicy i tą w krótszej. Pomiędzy panią doktor Sztuki Mediów i panią doktor Sztuki Mediów, której doktorat cofnięto. Tak mniej-więcej to wygląda.
Jednak próżno szukać Moniki Małkowskiej w ogólnopolskim wykazie osób, którym nadano stopień doktora lub doktora habilitowanego. Nie została uwzględniona lub jest na to zbyt skromna, by wysyłać formularzem swoje dane do bazy. Jednak ów „doktor” stał się Małkowskiej pierwszym imieniem, legitymizującym twórczość krytyczną i wszelaką inną, która od niej pochodzi. Plebejsko rozumiana skromność nie przystoi doktorom.
Co zatem tytuł doktora legitymizuje? M.in. teorię o spisku para-mafijnym na łonie polskiego art worldu. Dalszy przebieg akcji znacie. Wiele od tego czasu się zmieniło, dlatego korzystając ze swojego dobrego humoru zasiadłem przed jednym z najnowszych tekstów. Tym, co go przegapiłem, a reklamowany jest jako „spora kontrowersja”. Kontrowersyjną – jak znów się okazuje – wcale nie jest teza, tylko rażąca niechlujność argumentacji, braki w elementarnych pojęciach, jak i dowolność stosowania porównań.


"Powtórzę: pod naporem inwazji barbarii zachód Europy zaczyna budzić się z letargu – co wyraża się prawdopodobnie nieuświadomymi przez większość, lecz instynktownie odczuwanymi potrzebami powrotu do tradycji. Tej, która stworzyła naszą cywilizację. 1"


To wyłożone w ostatnim akapicie tekstu meritum jest interesujące z kilku powodów. Mówiąc i rozważając o tradycji, Małkowska powołuje się na kategorie biologiczne (instynktu). Na pierwszy rzut oka wygląda to niegroźnie, sam zabieg formalny mógłby uchodzić nawet za deprecjonujący pojęcie tradycji w stosunku do instynktu. Jednak w tym konkretnym zdaniu oznacza to przenoszenie pewnych elementarnych składników ludzkiej tożsamości w miejsca im zupełnie nieprzynależne. Banałem jest powoływać się na trywialną opozycję natury i kultury, jednak na przestrzeni tego tekstu kultura podlega zabiegowi naturalizacji. Opozycja zostaje zniesiona poprzez zalegitymizowanie pewnej części kultury jako wrodzonej. Kultura zostaje wchłonięta przez Naturę, bowiem (wedle tego rozumowania) pewne pożądane objawy Kultury będą wynikały z łaskawości Natury człowieka przynależącego do określonego kręgu cywilizacyjnego. Analogicznie – inna, nieakceptowalna z „naszego” punktu widzenia, część Kultury zostaje przypisana Naturze przyrodzonej Obcemu, barbarzyńskiemu intruzowi.  Wspaniale, jednak akapit o „instynktownie odczuwalnej potrzebie powrotu do tradycji” brzmi równie prawdopodobnie jak slogan „Twój kot kupowałby Whiskas”. Twój kot nie kupowałby śmierdzących chrupek z soją, tylko krewetki tygrysie i policzki cielęce. Oczywiście, jeśli by jakimś cudem generował tyle pieniędzy, by było go na nie stać. Z instynktem do tradycji jest podobnie – posiadamy instynkt do spraw, które w znacznym stopniu determinują tempo naszego życia, jednak ciężko mówić o popędzie do trybu życia, który określany jest przez towarzyszący mu zestaw gadżetów. Nie mamy instynktownej potrzeby śmigusa-dyngusa, pieczenia gigantycznego indyka czy parady ulicami miast z gigantycznymi, papierowymi penisami. Chociaż manifestacje pewnych para-instynktownych potrzeb są tymi rytuałami wyrażane – to wszystko, co odróżnia wyrastające z tego samego pnia instynktu polewanie wodą dziewcząt od parady z penisami jest nadbudową ściśle należącą do obszaru Kultury. Dodajmy: nadbudową ulegającą ciągłym przekształceniom. Zatem jeśli miałbym odczuwać nieuświadomiony, instynktowny popęd do Tradycji – to byłby to popęd niemożliwy do zaspokojenia. Nie sposób byłoby się i mnie, i popędowi zdecydować, z której dekady którego wieku miałaby być to tradycja. Nie zapominajmy o legendarnej mobilności gatunku homo sapiens sapiens – od któregoś momentu miałbym (lub mój nieodżałowany popęd) poważny problem z wyborem miejsca, z którego chciałbym zaczerpnąć tradycji. Dlatego instynktem tradycji objąć się nie da. Jest to – nawet jak na eksperyment myślowy – dość niebezpieczne w obliczu intencji autorki felietonu. Popędliwość doprowadziłaby nas wprost do multikulturowego międzyepokowego eklektyzmu o wymiarze globalnym. Aż włos się jeży, prawda?




Kolejnym punktem, w którym wyobraźnia odmawia mi posłuszeństwa, to dotyczący „tradycji (…) która stworzyła naszą cywilizację”. Automatycznym ciągiem skojarzeń dla kilku pokoleń jest czołówka kreskówki edukacyjnej „Był sobie człowiek”, gdzie „człowiek” ma swój początek w gęstej zupie atomów po Wielkim Wybuchu. Później jest nie lepiej – skrót poprzez darwinizm, włącznie ze skandalizującym jak na dzisiejsze czasy domniemaniem, że małpa, która zeszła z drzewa i pochwyciła drąg stała się w odpowiednim dla siebie momencie… człowiekiem. Następnie otrzymujemy przelot przez Egipt, Cesarstwo Rzymskie, step pośrodku niczego, który przetnie horda jeźdźców, by ci płynnie zamienili się w rzekę. Rzeka, co dla dzisiejszego podejścia do historii Europy może być kontrowersyjne, staje się drogą dla rudowłosych chuliganów (Wikingów), przed którymi człowiek (niedawna małpa) ucieka. Zatem – był sobie człowiek, a potem natrafił na innych – też ludzi. Ostatecznie okazuje się, że chociaż burzliwa i ciężka, współpraca ma sens. Wznosząc katedry aż do gwiazd, budując rakiety aż do gwiazd. Wspaniałe intro. Jednak ta przeprawa przez epoki wskazuje jednoznacznie, że w ramach cywilizacji człowieka istnieć muszą pod-cywilizacje, które w obecnym kształcie nie znoszą jednoznacznego zdefiniowania. Wskazanie początku, wskazanie jednoznacznych wyróżników, określenie wpływów i elementów autonomicznych, sensowny podział na epoki wewnętrzne i zorientowanie ich wobec przemian kontynentalnych jest sprawą delikatną, wymagającą wprawy i chęci kontestowania utartych sposobów klasyfikacji per analogiam. Dlatego nie czuję się na siłach, aby definiować to, co wchodzi w skład naszej cywilizacji. Miałbym wskazać Platonowski model organizacji państwa jako część składającą się na sposób współczesnej organizacji państwowej? Ryzykowałbym, bo kategoria jest zbyt szeroka. Miałbym mówić o cesarskich poborcach podatków w kontekście rówieśniczych im prymitywnej organizacji administracyjnej ówczesnych Słowian? Miałbym wygłaszać płomienne elaboraty o azulejos, które w skład cywilizacji europejskiej – istotnie – wchodzą, ale pozostają bez związku z terenami, z których obecnie piszę. Która cywilizacja jest nasza? Zbiorczo – europejska, zachodnia, połacińska. Humanizm, bogate tradycje obrazowania, feudalizm. Rewolucja przemysłowa, społeczna, teleinformacyjna. Odwieczna wielość grup etnicznych skonfrontowana z okresowymi próbami zjednoczeń. Historia brutalnych najazdów i nie mniej brutalnych przesiedleń. Mnóstwo ogólników, które w którymś momencie wydały się na tyle atrakcyjne, by stać się fundamentami unii międzynarodowej. Zatem zdanie, które wprowadza do analizowanego tekstu jeśli śmieszy, to gorzko
„Więc trzeba stanąć w jego obronie, pokazując to, co mamy najcenniejsze i co stanowi fundamenty europejskiej tożsamości – miast umizgać się do multikulturowego wielkiego NIC. 2
Europa środkowowschodnia, trasa tranzytowa genów tego skrawka planety. O ironię losu zakrawa apelowanie z samego centrum multikulturowego tygla, gdzie jedynym momentem wielkości była arcyniejednorodna Rzeczpospolita ery Jagiellonów. Jak i z tego samego miejsca, gdzie nadal kwestią sporną jest zwyczajowa nazwa ziemniaków. Oraz tego miejsca, gdzie w istocie się wychodzi, wychodząc na zewnątrz.

***



Te trzy zdania to tylko klamra, przyczynek do długiego, pełnego znanych już anegdot, złośliwostek dla sportu, przytoczeń na prawach cytatu tekstu doktor Małkowskiej. Okazuje się w nim, że Polska spóźnia się nawet z byciem konserwatywną – nie wystawia wybitnych nazwisk, obrazów gwarantujących komplet widowni, jak i bajeczny obrót z biletów i bibelotów z wizerunkiem. Nawet na swoim konserwatyzmie, z którego nigdy nie wyrosła, nie jest w stanie ukręcić lodów. Małkowska mówi o liberalnej drodze, którą obrało polskie wystawiennictwo – spóźnione dyskursy, przejrzałe zwroty, kurczowe trzymanie się nazwisk, do których – na wyrost – dopisano „obiecujące”. Gani łasych na pieniądze galerników, przetrzebiających coming outy i akademijne ryby, które poza murami alma mater duszą się z braku wody, do której przywykły. I z tym częściowa zgoda, choć to nie tak proste, jak w tekście wyłożone leży. Jednak brak w tym odwagi – czy może przenikliwości – które doprowadziłyby do wniosku, że na zwrot konserwatywny nie mamy ani warunków, ani pieniędzy. Warunków brak, bo polski krajobraz artystyczny od zarania (przyjmijmy, że to XI w. – przykro mi drodzy turbosłowianie) był szpikowany importem i to bocznymi gościńcami. Gdy były pieniądze – a tak też bywało – importował drogą główną. Ale zawsze: importował. Prawa miejskie, rzemieślników, rzeźbiarzy, malarzy, budowniczych i architektów. Zewsząd. Pierwsze pokolenia, kształcone przez naturalizowanych imigrantów bywały jeszcze do pomylenia manierą z mistrzem zza granicy. Następne wyrastały w manierze mistrzów – pomniejszych, pośledniejszych z czasem. Niepewny mecenat związany z ustrojem, późniejszy brak mecenatu – bo i państwa jakby nie było. Mamy, powiemy, portret trumienny. Ciekawostka. Jak enkaustyki z Farras, co dalej? Kraj-niekraj maniery, niezbywalnej, przybierającej wszelkie odsłony epok. Diany w negliżu, gdy świat zalewa sos monachijski; natomiast, gdy świat odkrywa migotliwe koło barwne, nas zalewa sos monachijski. Gdy świat rozprawia się z dzikością fowizmu i warczącą maszyną, Polaków harpia w błocku zachwyca. Formistami próbujemy nadgonić, gdy wszystko – jak krew w piach – kończy się Grupą Krakowską, która sobie rości tytuł ostatniego pokolenia rozumiejącego surrealizm. Akurat.

I tak oto historia potencjalnych klasyków – a te wszystkie kasowe nazwiska polskie? Jakbyś wszedł na targ koński. Obok mały stragan z żywym, nagim towarem kobiecym w antycznym przybraniu. Naprzeciw stragan z genetycznymi pomyłkami symbolizmu. Sekcja modernistyczna sensu stricte: kolonia francuska. Warunków, by elektryzować klasykami publiczność, nie ma. Pieniędzy brak, a w zbiorach polskich brakuje importu klasyki. Ubrać ten import w kilka wystaw i jednocześnie nie zbankrutować zdaje się czymś nie do końca możliwym. Zatem to, co robią współcześni galerzyści i kuratorzy, to strategia, która brzmi następująco: zrównać szyki w nieposiadaniu niczego, poza młodszą i starszą młodzieżą, żywym złotem i ledwo-żywą obietnicą zwrotu kosztów poniesionych przy fundowaniu kampanii reklamowej. To ćwierćwieczna próba zarobienia pierwszego miliona na chińskich skarpetkach sprzedawanych na łóżku polowym. Mieliśmy wybitnych pisarzy, wspaniałych filmowców, kompozytora i Violettę Villas, ale dusza polska, z tego wynika, jest pokracznym malarzem. 


okładka Supermana z maja 1967, DC Comics

___
1 Małkowska, M. Dwie strony skandalu (czyli dlaczego w polskich galeriach jest, jak jest), http://momart.org.pl/dwie-strony-skandalu-czyli-dlaczego-w-polskich-galeriach-jest-jak-jest/ [dostęp: 30.10.2016]
2 idem. 


  

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz